Dobry Boże, przecież jestem nagi. Cofam się, Milena wybucha złośliwym śmiechem.
— Oprosti, Milena.
— Polako, Polako! Kuham kavu.
Wchodzę pod prysznic i stoję tam bez końca. Mam wrażenie, jakbym nie kąpał się od miesięcy. Myję zęby, nie wychodząc spod ciskanych z ośmiu dysz strumieni wody, nacieram się pachnącym cedrem żelem do kąpieli. Ignoruję bezbożne ceny wody na Hvarze, łazienkowy licznik chciwie nawija kunę za kuną.
Czuję przykry, gniotący ból gdzieś w klatce piersiowej. Łupie mnie też noga. Skręciłem ją? Kiedy? Masuję mostek i wmawiam sobie, że to nerwoból. Nie dostanę przecież zawału. Dopiero co jestem po kuracji sklerofagowej, serce mam jak dwudziestolatek.
Ubieram się szybko, czując, że wraca mi życie. Płonąca blaskiem ulica jednak jest nie do zniesienia bez ciemnych okularów. Siadam w cieniu markizy pod ścianą i patrzę z czułością na okrągły, czysty stoliczek. Mam wrażenie, jakbym zbudził się z koszmaru. Wszystko mnie cieszy. Sunący na plac wokół mariny niekończący się korowód turystów, wiatr w koronach palm, biało-czerwone parasole piwa Karlovačko. Koniec prohibicji. Wróciły reklamy piwa, otwarto ponownie konoby, wróciły stalowe, wsysające dym firmowe popielniczki. Wolność. Znów jesteśmy dorośli.
Cieszę się nawet tym, że maleńka filiżanka znowu legalnej kawy z włoskiego ekspresu Alfredo jest nieskazitelnie czysta. I oto mogę wrzucić do niej dwie kostki prawdziwego cukru.
— Milenko, može orangina, kruk i sałata od hobotnice?
— Može, Vučko! Sigurno!
— Hvala!
Czarna jak smoła kawa, pokryta warstewką gęstej, beżowej piany. Zapach tłustej, mocnej arabiki. I tylko gdzieś głęboko w duszy cień niepokoju. Nieokreślony mrok. Wrażenie, że coś tu jest nie tak. Coś z moją głową. Wszystko jest tak, jak powinno, a jednak mój mózg działa, jakby został potłuczony. Kawałki rozdzielone mroczną nicością. Gdzie byłem wczoraj? Kim jestem? Od kiedy zrobiło się znowu normalnie? Siedzę w konobie, a to znaczy, że „aksamitny, opiekuńczy totalitaryzm" zniknął. Nie pamiętam kiedy. Po Wojnie Paliwowej? Co wtedy robiłem? Co robiłem wczoraj? Skąd się tu wziąłem?
— Milena, imaš cigarety?
— Imam! Larsy hočeš?
Znowu są legalne?
Unoszę filiżankę do ust, ale zanim pociągnę łyk, biały fajans pęka mi w dłoniach, kawa chlupie na chodnik, uciekam gwałtownie z nogami, chcąc ratować jasne spodnie.
Przysiada się bezceremonialnie do stolika, podsuwa sobie krzesło. Wielki, siwiejący mężczyzna w kapeluszu i jaskrawoczerwonej jedwabnej koszuli. Rozchełstane poły ukazują smagłą, kudłatą pierś obwieszoną mnóstwem złotych łańcuchów i wisiorków. Nie wygląda na Chorwata. Serb? Cygan? Turek? Spoglądam na niego z irytacją i nagle kamienieję. Ma tylko jedno oko, za to zupełnie czarne, bez śladu białkówki, podłużna kropla smoły. Drugie kryje się za okrągłą kościaną płytką przymocowaną skórzanymi rzemieniami. Na kłykciach wspartych na lśniącej hebanowej lasce, zwieńczonej srebrną głową kruka, migocą sygnety. Na głowie oryginalny, biały stetson pleciony z panamskiej rafii.
— Tu jest mnóstwo wolnych stolików, przyjacielu — cedzę. Jeszcze kawę mi rozlał. Czy ja wyglądam na okulistę? Czego straszy tym krwawym ślepiem?
— Obudź się, Śpiący W Drzewie — warczy ze złością. — Czekają na ciebie.
Dzień dobry. Dobrodoszli. Wariat.
— Przepraszam, jem śniadanie. Może poszuka pan kogo innego? Klinika jest w tamtą stronę. Za ribaricą.
Prostuje się na krześle, po czym wsadza dwa palce do ust i gwiżdże przeraźliwie. W jednej chwili z łopotem tysięcy skrzydeł i ogłuszającym krakaniem niebo robi się czarne. Spoglądam w górę i widzę ptaki. Gigantyczne, pokrywające cały nieboskłon stado wielkich jak gęsi, smoliście czarnych kruków. Siadają na dachach, na masztach jachtów, na koronach palm, na głowach i ramionach przechodniów, znieruchomiałych nagle niczym manekiny. Przesłaniają nawet jaskrawy blask bałkańskiego słońca. Nie mogę wykrztusić ani słowa. Słyszę nieustanne krakanie, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Wszystko zastyga jak zatopione w bursztynie. Ruszają się tylko kruki. Siadają na ramionach i głowie Mileny stojącej w drzwiach konoby z tacą w rękach. Wielki kruk łopoce skrzydłami, rozwiewając jej włosy, i łyka łapczywie moją sałatkę z ośmiornicy, drugi siada na ramieniu dziewczyny i jednym ruchem szarego, ogromnego niby ostrze czekana dzioba wyrywa sarnie oko. Milena stoi nieruchomo, w pół kroku, po smagłym policzku cieknie struga krwi, aż po biały, skamieniały uśmiech.
Mam otwarte usta i gardło zmienione nagle w stare drewno.
— Jakie to uczucie, kiedy ktoś przychodzi i podpala twój świat, Śpiący W Drzewie? — pyta mężczyzna.
Milczę w osłupieniu. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem.
Mężczyzna wstaje, wchodzi do konoby, przeciskając się bezceremonialnie obok skamieniałej, okaleczonej, krwawiącej Mileny, po czym zdejmuje ze ściany reklamę Guinnessa — obramowane mrożonymi, secesyjnymi wzorami, oprawione w ramki lustro.
— Spójrz na siebie, Śpiący W Drzewie — mówi. — Spójrz we własne oczy.
Spoglądam machinalnie i za srebrnym hologramem z napisem „Guinness" widzę dziwną, obcą twarz. Podobną do mojej, a jednak obcą. Pociągła, niemal końska, z nosem wąskim jak płetwa, przylegające do głowy wąskie, ale długie uszy i oczy. Oczy. Jak u niego, wypełnione ciemnym, orzechowym brązem, przypominającym prażone migdały. To ja? Kim jestem?
Siedzę niczym drewniany posąg.
Jestem Vuko Drakkainen. Syn Aaki Drakkainena i Anity Ostrowskiej.
Nie.
Jestem Ulf Nitjsefni. Nocny Wędrowiec.
Midgaard.
Drzewo.
Zaczynam krzyczeć.
Nie chcę się obudzić.
Nie chcę.
Cały świat spowija smolisty cień tysięcy kruków.
Kruczy cień.
Kraczą.
Idę za nim bezwolnie, przeciskamy się między jak zatrzymanymi w kadrze turystami, wśród łopocących skrzydłami kruków. Unosi swoją kretyńską laskę i bezceremonialnie rozsuwa grupkę znieruchomiałych Japończyków.
Idziemy.
Prowadzi do hotelu, szklane tafle rozjeżdżają się z szumem. Czuję na twarzy podmuch chłodnego, klimatyzowanego powietrza. Cygano-Turek o kruczym cieniu władczo przechodzi przez westybul, potem przez restaurację, kolejne drzwi rozsuwają się przed nami, ukazując taras.
Wchodzę za nim i nagle stoję w wielkim warsztacie. Nie ma tarasu, nie ma widoku na zatokę, tylko wyłożone zapapranymi smarem płytkami pomieszczenie, huczące palenisko, dzwoniąca łańcuchami suwnica pod sufitem. Łomoce sterowany komputerowo młot pneumatyczny, jakiś wielki, brodaty jegomość, o twarzy osłoniętej lustrzaną przyłbicą, pochyla się nad skomplikowaną, stalową konstrukcją z rękawicą sterującą na dłoni, mechaniczne ramię zakończone dyszą spawarki zwiesza się z sufitu i co chwila strzela pękami iskier wśród stalowych bebechów.
— Wyłącz to, Ukko! — wrzeszczy mój przewodnik. — Przecież tu można zwariować! Mieliśmy pogadać!
Brodacz podnosi na nas lustrzaną maskę i chyba patrzy w milczeniu. Rozcapierza palce. Młot zamiera, tokarka dławi się zamierającym świstem, spawarka chowa nagle ramiona i gasi plujący acetylenowym ogniem dziób, po czym odjeżdża pod strop podobna do stalowej modliszki. Zapada cisza, tylko w uszach mi dzwoni.
Znam to miejsce.
To warsztat wujka Atilaainena. Nawet stojące wokół, ściągnięte z Ameryki krążowniki szos, podobne do chromowanych fortepianów, są te same, co wtedy, w dzieciństwie.
Mężczyzna zwany Ukko unosi zwierciadlaną maskę z twarzy i odchyla ją na tył głowy, po czym ruchem głowy wskazuje kantorek. Niewielką klitkę z biureczkiem i komputerem, ze ścianami obwieszonymi reklamami jakichś części zamiennych oraz kalendarzem, który obraża kobiety, ukazując je jako obiekty seksualne.