Выбрать главу

Nie ma gdzie usiąść.

— Nie przyszedłem po topór ani podkowy, Kowalu — warczy Kruczy Cień. — Musimy się naradzić.

Kowal otwiera niewielką czeską lodówkę i wyciąga ze środka dwie puszki piwa. Dla siebie i dla Kruczego Cienia. Czuję się dotknięty.

— To jest ten? — pyta Kowal, raczej retorycznie. — Obrażasz mnie, Kruku. To ma być nasza nadzieja? Przybłęda zaklęty w drzewo? Kolejny przybłęda?

Otwiera z sykiem puszkę, piana grzęźnie w krzaczastej brodzie.

Kowal pije, mój przewodnik siada na plastikowym krześle dla klientów i też otwiera piwo. Jego oczy wypełnia głęboki, podmorski fiolet.

— A jak sobie radzą twoi Ludzie Ognia, Kowalu? Zobaczymy jeszcze tej wiosny dziewczęta tańczące z płomieniem na cześć powrotu Światła? Czy wieczny mrok, zgliszcza i Węże?

— Zaraz mi powiesz, że świat się zmienia. Tak jakbyś nie wiedział, do czego to prowadzi. Mamy problem, Kruku — cedzi zirytowany Kowal. Pstryka palcami i na jego dłoni pojawia się płomyk. Niewielki, tańczący płomyk niczym z kostki suchego spirytusu. Mężczyzna bawi się nim, ugniata machinalnie w sylwetkę tańczącej dziewczyny, a potem przygląda się jej przez chwilę. Ognista figurka wije się między jego palcami, jakby ćwiczyła tańce przy rurze. Kowal dmucha i płomyk znika. — Nasz problem polega na obcych, którzy kradną Pieśni, łamią zasady i wywracają równowagę. Takich, którzy przyjechali z potęgą, o której sami nie mają pojęcia, czynią, co tylko im strzeli do głowy i roznoszą świat na strzępy. Na szczęście jest jeszcze Handlarz, Włóczęga, Przyjaciel Ludzi, który ma pomysł. Pomysł ten to: dołóżmy sobie jeszcze jednego szaleńca z pochodnią. Masz lisy w komorze, które duszą drób, więc postanawiasz wpuścić tam wilka. Wilk udusi lisy, a potem gęsi zadziobią wilka. Chyba że wilk ukłoni się ptakom i pójdzie sobie. Czy coś pominąłem? Mam mnóstwo pracy, Kruku. Moja odpowiedź brzmi: nie. Obcy w drzewie to obcy niegroźny. Spacyfikowany. Jest rozwiązanym problemem.

— Tamci nie są sami — podnosi głos Cygan. — Mają sojuszników po naszej stronie. Ci obcy są już elementem świata i ktoś ich wykorzystuje. Przeciwko nam. Może pogadasz z Wężem?

— Więc mamy być tacy sami jak oni? Przyznać, że bez szachrajstwa nie damy im rady?

— Bo nie damy. Co przeciwstawisz używanym na lewo i prawo Pieśniom? Powiem ci, co zrobisz. Zejdziesz osobiście i sam zaczniesz śpiewać. I to ma być zgodne z regułami? A wiesz, co będzie dalej? Tamci zrobią to samo. Wąż, Suka, Ruch, Mróz i reszta. Myślisz, że się nie ośmielą? Jeden po drugim. Teraz główne zasady jeszcze nie zostały złamane. Mamy Czyniących, ale jak dotąd nikt z nas nie zaczął. To oni. Tamci. Obcy. To oni łamią reguły. Mamy kryzys, ale jeszcze nie wojnę. Ty im dasz pretekst do wojny. Marzą o tym. Ja proponuję co innego.

To jeszcze jeden obcy, zgoda. Ale przybył tu po to, żeby przywrócić równowagę. Więc pozwólmy mu na to.

Bolą mnie nogi. I zaczynam się wkurzać. Zaciskam szczęki.

Grzebię po kieszeniach i w końcu znajduję paczkę larsów. No dalej, dziadu, powiedz mi, że tu nie wolno palić. No, dalej, zepsuj mi dzień, gnoju. Zobaczysz, co będzie dalej.

Ignoruje mnie. Kruczy Cień również.

Kowal sięga po wielki śrubokręt i w zamyśleniu owija go wokół palca jak kawałek gumy.

— Z kim już mówiłeś?

— Jesteś pierwszy. Chodźmy do nich razem. Śrubokręt zmienia się w bardzo grubą sprężynę.

— Kto jeszcze chce rozmawiać? — pyta w końcu Ukko.

— Dzika i Samum.

— To on żyje? Już wszystko stracił.

— Słyszałem, że przeraził się tym, co się dzieje, i chce wrócić.

— Stamtąd, dokąd odszedł, raczej się nie wraca.

— A jednak.

Chrząkam, strącam wałeczek popiołu i kucam sobie pod ścianą. Wszystko na nic. Nie istnieję. Jestem przezroczysty.

Kowal wbija zwinięty w precel śrubokręt w blat stołu i wstaje.

Wychodzimy przez rozsuwane drzwi, za którymi powinien być parking, a potem szosa do Rovaniemi wijąca się nad fiordem wśród sosen i brzózek. Obaj ważniacy przodem, a ja skromnie z tyłu. Niewidzialny, nieistotny. Wszystko się we mnie gotuje. Nie podobają mi się ich zasady, wkurza mnie pełna ogólników rozmowa o rzeczach, o których nie mam pojęcia.

Gdybym otworzył usta, zignorowaliby mnie. Zupełnie jak dziesięciolatka wtrącającego się do rozmowy dorosłych, której nie rozumie.

I słusznie.

Nie rozumiem.

Za drzwiami hangaru nie ma parkingu z odpicowanymi stuletnimi cadillacami, chevroletami i buickami, do których wujek Atilaainen wstawiał wodorowe silniki turbinowe Vanckla i elektronikę. Od pokoleń większość historycznej produkcji przemysłu samochodowego z Detroit spoczywała albo na dzikim cmentarzysku Kuby, albo trafiała do raju w Finlandii.

W ogóle nie ma tam Karelii.

Jest senegalska baza Legion Etrangere w Al Hamma. Trzeci pułk szwoleżerów powietrznych. Morze piachu, stara kasba wyglądająca jak osypujący się zamek z piasku, rzędy baraków, łysawe palmy i zapory z pianobetonu najeżone samostrzałami, lufy poruszają się nieustannie, łypiąc bielmem czujników, węszą po horyzoncie.

Za rzędem prefabrykowanych baraków siada medevac. Po kadłubie przelewają się rozmyte wzory z burych, żółtych i sraczkowatych pikseli. Ustawione zbieżnie pola wzbijają chmurę pustynnego pyłu, słychać pulsujące dudnienie pędników. Grupa legionistów w chłodzących kombinezonach truchta w stronę kantyny, śpiewając chórem „Allouette".

Idziemy schyleni, pod sypiącym w oczy piachem, przygnieceni piekielnym żarem. Grzęźniemy w piasku po kostki.

Omijamy fort i drepcemy do wielkiego, burego namiotu rozbitego tuż za obrębem bazy. Burdel, o ile dobrze pamiętam. Rzecz jasna, nielegalny.

Wies’ mir bardak, wsje liudi — bljadzi — jak mawiał sierżant Chevaloux.

W środku polowe stoliki na koziołkach zestawione w długi blat, składane krzesełka, samochłodzące butelki. Pod ścianą krztusi się i ciurka wodą mały klimatyzator. Będzie impreza.

Za stołem siedzi tylko jeden mężczyzna, ubrany w pasiasty burnus, smagłe dłonie wystające z sukna bawią się krzywym tuareskim nożem, nakryta białym, sfatygowanym kepi głowa kryje się w cieniu.

— Dawno się nie widzieliśmy, Samum — powiada Kowal. Jest zziajany i wydaje się, że stracił już cierpliwość. — Nie mogliśmy spotkać się normalnie? Po co ta komedia?

— Biorę to, co jest — burczy Beduin w kepi, po czym zdejmuje nakrycie głowy i rzuca na blat, ukazując wielkouchy, pręgowany łeb ni to szakala, ni to pantery. — Nie mam siły ani czasu grzebać w snach. Tutaj mi najbliżej. To jest ten?

To o mnie. To ja jestem „ten".

Mam się przedstawić? Jako kto? Caporal Ostrovsky?

— Jak wam się to podoba? — pyta dziewczyna, odgarniając płachtę namiotu. Jest ubrana cudacznie, niczym z dwudziestowiecznego plakatu, takiego, jakie zbierał mój ojciec. Ma spadochroniarskie buciory, siatkowe, podarte pończochy na pasku, rozpiętą kamizelkę oporządzeniową obwieszoną sprzętem. Jest manierka, sześć magazynków, granaty, nóż szturmowy, kabura. Ale prócz tego dziewczyna jest naga. Ma krótkie włosy, twarz przecinają jej wielokąty kamuflażu. Na ramieniu wytatuowana czaszka. Dziwka-komandos.

— Doskonale ci to pasuje — cedzi Kruczy Cień, wachlując się dłonią.

— Chuć i wojna — chichoce dziewczyna. — Moje żywioły. Piękna koszula, Kruku.

Kruczy Cień spluwa przez zęby i przysuwa sobie paczkę duńskich glonowych krakersów.