Выбрать главу

Biorę składane turystyczne krzesło, butelkę wody mineralnej i siadam z dala od stołu.

Mam to wszystko gdzieś.

Jestem drzewem. Co mi jeszcze mogą zrobić? Zrąbać, pociąć na deski i sklecić ze mnie wychodek?

Przynajmniej coś się dzieje. Nie muszę patrzeć na wierzchołki gór przytulone do siebie jak półdupki, zwieńczone plwociną lodu. Wszystko jest lepsze niż to.

— Spójrzcie na niego — mówi Kruczy Cień. — Poczujcie jego gniew. Posmakujcie jego niezgodę na to wszystko. Zastanówcie się. Ja mówię: uwolnijmy go i niech posprząta po swoich. Niczego innego nie pragnie.

— Jest za słaby — mówi psiogłowy Tuareg. — I jest jeden. Tamci przybyli, żeby się dowiedzieć. A zostali, żeby ugniatać świat po swojemu. Żeby czynić. Z nim może być tak samo. Oni tak mają. Wszyscy. Pieśni lgną do nich.

— Tego nie wiemy — wtrąca Kowal. — Nie wiemy, dlaczego stało się, co się stało. Może on jest inny.

„Dlaczego stało się, co się stało". Coś pięknego. Mistrz tautologii.

— Jeżeli będzie czynił, może stać się z nim to samo. Jeżeli nie będzie czynił, zginie. W każdym wypadku niedobrze. Tak mówię.

— Zdajmy się na los. Na wojenne szczęście — chichoce dziewczyna. — Przynajmniej coś potrząśnie tym bagienkiem. Jeżeli nic nie będziemy robić, zrobią to za nas. Tak czy owak, skończy się tak samo. A on mi się podoba. Umie się bić i umie się pieprzyć. Czuję, że dawno nie miał kobiety.

— Nadal twierdzę, że powinniśmy postępować uczciwie. — Kręci głową Kowal. — Nie poprawimy sytuacji, łamiąc kolejną regułę. Zabijmy go, szybko i bezboleśnie. A potem postępujmy tak jak należy.

— Powtarzam, że nie łamiemy reguł! — złości się Kruczy Cień. — To oni je łamią. Ten obcy — wskazuje mnie krakersem — to jedyny element, który tu pasuje. Nie jest jednym z nas i ma jakąś szansę. Ostatnią również dla nas, przypominam.

Wstaję. Każda zabawa kiedyś się kończy.

— O ile dobrze zrozumiałem, waszym problemem są moi rodacy. — Spoglądają na mnie z osłupieniem i zażenowaniem, jakby właśnie przemówił klimator. — A także to, że opanowali te tak zwane Pieśni. Czy dobrze rozumiem, że zyskali w ten sposób zbyt dużo potęgi, władzy, mocy, czy jak tam zwać? To tak urządzacie swój świat? Te zasmarkane Pieśni leżą, jak rozumiem, na ulicy, a kiedy ktoś je podniesie, wpadacie w histerię i płaczecie nad jakimiś regułami. Może ktoś powinien wam powiedzieć, że w życiu nie ma zbyt wielu nienaruszalnych reguł? O co chodzi? Że ja też zostanę magiem i zacznę zmieniać ludzi w króliki albo latać na łopacie? No to będziecie mieli jednego maga, a nie kilku. Jeżeli chcecie, żebym wam pomógł, to udzielcie mi stosownych informacji. Lokalizacja, otoczenie, możliwości obiektu. Wyjaśnijcie mi, gdzie są moi ziomkowie i co się z nimi stało. Proszę o instrukcję w kwestii Pieśni bogów oraz zjawiska zimnej mgły. A jeżeli nie, to chrzańcie się. Wyjdę z tego drzewa i zabiorę ich stąd. A jeżeli to będzie niemożliwe, to ich pozabijam. Albo zostanę i zakwitnę.

Priorytetem mojej misji jest przywrócenie równowagi waszego świata. A kwestię mgieł, gadających wiader, krasnoludków, elfów i kijów-samobijów mam w dupie. Jeżeli uznacie, że możecie mi pomóc, tylko jeśli zawiążę jajko na supeł, wytnę bicz z lodu i coś tam jeszcze, to również mam to w dupie. Zwyczajnie i po prostu. Co więcej, zjawiska te znajdują się tak głęboko, że bez trudu zmieszczę i was.

W życiu nie spotkałem bandy równie niewydarzonych bóstw. Do widzenia. Hvala. Żegnam serdecznie pana Majaka, całuję rączki pani Malignie, do widzenia panu Koszmarowi. Cieniu, podziękuj państwu, wychodzimy. Proszę mi z powrotem włączyć Hvar, wstawić oko Milence i posprzątać kruki. Wylałeś mi kawę, jebem ti majku!

Zapada cisza. Nadal patrzą na mnie, jakbym wykonał striptiz przed papieżem.

— No — powiada Kowal. — To mi się nawet podoba. Ja tam lubię takich ludzi. Mówi z sensem i niedługo. Przemyślmy to.

— Wychodzę — oznajmiam. — W razie czego wiecie, gdzie rosnę. Jestem zajęty, muszę zrzucić liście. Jesień, rozumiecie. Pełne gałęzie roboty.

— Dobrze — powiada szakal w kepi. — Teraz odejdź. Naradzimy się i zdecydujemy. Jeżeli postanowimy cię zabić, łatwo się zorientujesz.

Wychodzę z namiotu. Też lubię, kiedy ktoś mówi z sensem i niedługo.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach przytulonych do siebie jak pośladki. Sześć pokręconych jesionów, rozrzuconych to tu, to tam na polanie. Każdy wygląda, jakby jego pień połknął człowieka zamarłego w konwulsyjnym ruchu.

Drzewo aż wibruje od skoncentrowanej mocy. Otacza je nimb rozedrganego powietrza oraz plama kosmatego szronu, skuwająca skały, suchą trawę i krzaki.

Wysoko w górze powoli formuje się ciężka chmura podobna do kowadła. Wirujące powietrze pełne pary wwierca się tunelem aż do stratosfery, gdzie zostaje gwałtownie schłodzone. Wyrzucone na obrzeża walca kuleczki lodu spadają znowu ku gorącej podstawie chmury. Zmieniają się w parę, która zostaje zassana do wnętrza tunelu i ponownie mknie w górę, by w lodowatych warstwach atmosfery zmienić się w ciężkie bryłki lodu, i tak bez końca. Wewnątrz do góry, na zewnątrz w dół. Powietrzny tunel wewnątrz chmury zmienia się w gigantyczny kondensator. Wypchany wolnymi elektronami, aż ciężki od ładunków dodatnich. Różnica potencjałów pomiędzy chmurą a powierzchnią ziemi rośnie z sekundy na sekundę.

Wszystko dąży do wyrównania. Do równowagi. A ta zostaje zakłócona. Różnica potencjałów sięga milionów faradajów i staje się nie do zniesienia. Wszystko wibruje energią. Rozedrganym, elektrycznym gniewem.

Na szczycie Drzewa pojawia się na kilka nanosekund małe, wijące się jak żmija wyładowanie pilotażowe. Pryska w górę i zamyka obwód. Gigantyczny wodospad energii leci w dół, płynąc przez Drzewo, korzeniami w głąb ziemi. Przez sekundę między chmurą a wierzchołkiem drzewa z przeraźliwym trzaskiem wije się oślepiający, gigantyczny wąż plazmy.

Huk gromu toczy się po górach, potężnie, jakby pękało niebo.

Zostaje tylko rozerwany, osmalony kikut Pnia, huczący pomarańczowym ogniem.

A potem na wszystko spada ściana wody.

Rozdział 2

Wieża

Pramatko Matek

zatocz swój krąg!

Samico Samic

otwórz swój dom!

Zmiażdż nasze dusze,

zjedz nasze serca.

Jedność jest słodka!

Jedność jest wielka!

Spleć nasze myśli,

zdepcz naszą wolę.

Ty jesteś światłem,

ty jesteś łonem!

Pochłoń nas!

Pochłoń czas!

Niech spłoną dni,

umilkną sny.

Ciemność! Wilgoć! Jedność!

Amitrajska Pieśń Ofiarowania[2]

Miasto nie było duże. Wielkości osady. Już nie kiszłak, a jeszcze nie miasto. Pierwsze, które zobaczyłem od tamtej strasznej, burzowej nocy, kiedy wybuchł bunt i patrzyłem, jak mój pałac, Wioska Chmur umiera wśród huczących płomieni. I widziałem jeszcze, jak pod ciosami sierpów jazdy i krótkich mieczy żołnierzy „Kamiennego" tymenu ginie Maranahar. Potem były tylko bezdroża, lasy i trakty. Po raz pierwszy mieliśmy przejść przez miasto. Najlepiej byłoby tego unikać, ale rzeka Figiss tocząca się z nieodległych gór okazała się zbyt wartka i groźna, nawet po tak długiej suszy. Susza jednak minęła, wraz ze zwycięstwem Podziemnej Matki wróciły deszcze, spłukując góry i pola oraz napełniając na nowo rzeki. Musieliśmy zatem przejść mostem, a jedyny most w okolicy spinał brzegi tu — w osadzie Aszyrdym.

вернуться

2

Wszystkie wiersze Amitraju i Kebiru autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej.