Dlatego patrzyłem na zbliżające się zabudowania — ja, Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, oglądałem świat, idąc obok dwukołowego wozu, na którym pod parasolem rozpierał się mój obrońca i przewodnik, ostatni poddany, jaki mi pozostał. Sam miałem na sobie bufiaste portki i przerzuconą przez jedno ramię czerwoną tunikę adepta kultu Podziemnej Matki, a pokaleczona skóra na głowie piekła mnie po pospiesznym goleniu.
Goliliśmy się w pośpiechu, ukryci wśród pokręconych drzewek z dala od traktu, pomagając sobie nawzajem. Brus bez najmniejszego grymasu obciął swój warkoczyk weterana, mrucząc tylko, że dawno powinien był to zrobić.
Włosy zakopaliśmy w piachu. Moje i Brusa, wymieszane razem.
Trupy kapłana i adepta odwlekliśmy jak najdalej od drogi i zepchnęliśmy w piaszczysty jar, a potem przyrzuciliśmy piachem. Wszystko to odbyło się w ciszy i jakoś nagle.
Kapłan zawołał nas władczo i kazał pomóc swojemu adeptowi, który biedził się nad przekrzywionym kołem. Pomogliśmy mu i sam nie spodziewałem się, co będzie dalej, kiedy Brus odwrócił się i znienacka chwycił kapłana jedną dłonią za głowę nad karkiem, a drugą pchnął jego podbródek w bok. Zrobił to tak błyskawicznie, jakby chwycił rzucony mu owoc. Rozległ się trzask kręgów i zamaskowany człowiek runął z siedzenia dwukółki, dygocąc upiornie w drgawkach. Przez chwilę i ja, i adept patrzyliśmy na to w osłupieniu, aż dotarło do mnie, że nadeszła moja kolej, więc podniosłem kij szpiega, by wydobyć ukryte ostrze.
— Nie! Bez krwi! — krzyknął Brus. Skoczył z kozła wózka, odbił się jedną nogą od grzbietu osła i spadł uciekającemu adeptowi na plecy. Obaj runęli na ziemię i kłębili się przez jakiś czas jak walczące węże. W końcu znieruchomieli, młody adept coraz gwałtowniej kopał we wszystkie strony, wzbijając kłęby pyłu podeszwami swoich sandałów, z głową uwięzioną między splecionymi ramionami Brusa. Trwało to bez końca. Nie wiedziałem, co zrobić, więc patrzyłem, licząc uderzenia przerażonego serca.
Wreszcie rozpaczliwe wierzganie ustało i tylko jedna noga adepta dygotała, bębniąc piętą w piach. A w końcu i ten ruch ustał. Brus szarpnął jeszcze raz chłopakiem niczym leopard upolowanym królikiem, rozplótł ramiona i zepchnął z siebie bezwładne ciało.
— Pomóż wsadzić ich na wóz — syknął. — Szybko! Zaraz ktoś nadejdzie. Zawsze tak jest. Kiedy kogoś potrzebujesz, to jakby wymarli. A kiedy nie trzeba, ciągną jak na wesele.
Kapłan był strasznie ciężki, a adept wyglądał okropnie. Miał wybałuszone oczy, jakby coś wypchnęło je od środka, całe zalane krwią, aż po te białe części oka, które siedzą w czaszce, i sterczący z ust, opuchnięty język, niby dziwaczny, fioletowy owoc.
Zjechaliśmy z drogi, wóz toczył się i kołysał między drzewami, żołądek miałem związany w węzeł.
— Nie teraz! — wycedził Brus. — Za chwilę sobie ulżysz.
Gdy znaleźliśmy się już we w miarę bezpiecznym miejscu, rzucił mi z wozu skórzany bukłak pełen wody z domieszką octu. Napiłem się, a potem zwymiotowałem gwałtownie na ziemię, krztusząc się wśród bolesnych spazmów, od których łzy ciekły mi ciurkiem po twarzy. Po wszystkim byłem tak słaby, że musiałem usiąść.
— Zwyczajna rzecz — powiedział uspokajająco mój przyboczny. — Przywykniesz do krwi i śmierci, ale na to trzeba czasu. Kiedyś człowiek przestaje chorować, lecz wtedy umiera jakaś jego część. Kawałek serca zmienia się w kamień.
Gdy pozbyliśmy się ciał, przejrzeliśmy zawartość wózka. Znaleźliśmy mały tobołek z rzeczami adepta, kosz z żywnością — głównie plackami z durry i cebuli, suszone miodowe śliwy, wodę oraz kufer z szatami kapłana.
Żadnego mięsa, żadnego korzennego piwa ani palmowego wina. Nawet kawałka sera.
— Nie podoba mi się to — oznajmiłem nagle. — Może i upłynęło trochę czasu odkąd wybuchł bunt, ale przecież nie jest bezpiecznie. Sami nie tak daleko stąd natknęliśmy się na maruderów. Dlaczego ten kapłan podróżuje samotnie, niczym na spacerze? Czy oni nie zwykli poruszać się z eskortą? Jeżeli nawet nie dali mu wojska, dlaczego tych adeptów nie było ośmiu z tęgimi pałami?
Brus klęczał na ziemi, oglądając szaty kapłana, ale znieruchomiał i uniósł na mnie zdziwiony wzrok.
— Przejrzyjmy dokładnie wóz — powiedział. — Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Może on był z tej Wieży tutaj, z Aszyrdym? Pojechał tylko niedaleko.
— Więc po co mu zapasy wody i żywność? — drążyłem. Sam nie wiem, czy z powodu instynktu, z podejrzliwości, czy też dlatego, że strasznie nie chciałem mieć na sobie szat zabitego przed chwilą chłopaka. Nie chciałem też udawać kapłana. — Jego szaty są chyba za dobre. Wiem, że nie najgorzej im się powodzi, ale nawet cesarskich urzędników z takich dziur jak Aszyrdym nie byłoby stać, żeby ubierać się na co dzień w jedwabne stroje. Spójrz na tę rzeźbioną szylkretową łyżkę, miskę albo puzdro z rzeczami do pisania. Tych przedmiotów nie powstydziłby się Dom Cynobru. Moje były o wiele skromniejsze. To nie jest zwykły kapłan. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego podróżował samotnie.
— Nie mamy wyjścia — oznajmił Brus. — Musimy przedostać się przez most. Kiedy będziemy mogli, ukryjemy wóz i ich rzeczy. Byle przez most. Będziemy przejeżdżać szybko. Musimy tylko mieć bajkę.
— Jaką bajkę, sitar Tendzyn?
— Umiejętne kłamstwo. Historyjkę, którą trzeba opowiedzieć zamiast prawdy, jeśli ktoś nas zatrzyma. Nie będzie czasu jej wymyślać na poczekaniu. Zawsze w takich razach musisz przygotować bajkę wcześniej i nauczyć się na pamięć. Musisz wiedzieć, kim jesteś, co robisz i dlaczego. Zawsze. Nawet jeśli sądzisz, że nikt cię o nic nie zapyta, musisz mieć bajkę.
Przeszukaliśmy jeszcze raz tobołki i skrzynie oraz cały wóz. Brus zlustrował go z odległości kilku kroków, zajrzał pod koła, obmacał uprząż. Szarpnął za okucia. Nic.
Opukaliśmy również skrzynię wozu.
Ja przejrzałem ponownie stertę rzeczy obu podróżnych, szukając choćby paszportów. Były to niewielkie drewniane płytki z wypalonym imieniem i nazwiskiem człowieka oraz pieczęcią cesarskiego urzędnika. Za czasów rządów mojego ojca przydawały się, jedynie kiedy trzeba było dowieść swojego nazwiska. Zazwyczaj w urzędzie lub sądzie. Jednak wcześniej i zgodnie z Kodeksem Ziemi każdy musiał nosić taką deszczułkę stale, umocowaną rzemieniem do nadgarstka albo powieszoną na szyi. Nie wolno też było podróżować ot, tak sobie. Na każdą podróż wydawano specjalne pozwolenie. Nie wiedziałem, czy teraz też tak jest. Czy Ifrija wprowadziła wszystkie stare obyczaje i czy zdążyła już je zrealizować. Nie wiedziałem też, czy dotyczy to także jej kapłanów. Dlatego nie podobało mi się, że musimy ich udawać. Za mało o tym wiedzieliśmy.
— Nie będziemy przecież odprawiać obrzędów — rzucił Brus. — Chodzi tylko o most.
— Sam powiedziałeś, że musimy mieć bajkę — zaoponowałem. — Jak chcesz ją stworzyć, skoro nie wiemy nawet, jak się nazywają?
— Nazywają się po amitrajsku. Niższym kastom za czasów Kodeksu nie wolno było nosić nazwisk, tylko imiona. Ale kapłani są poza kastami. Jako Oświeceni są ponad wszystkim. Użyjemy amitrajskich nazwisk, na przykład Czugaj Tekedej i Harszył Akerdym. Znałem takich kiedyś i wiem na pewno, że nie żyją.