Выбрать главу

— Dlaczego zakazują nazwisk? Przecież wzbudzają w ten sposób jedynie chaos?

— Bo to wiąże ludzi z ich przodkami i rodzinami. A przecież ma nie być rodzin. Rodzina to zło, nazwisko też. To wszystko tylko wzmaga ludzki egoizm. Kiedy masz rodzinę, troszczysz się o nią bardziej niż o innych, a to przecież Matka ustami kapłanów decyduje, kto jest ważniejszy, a kto ma zostać poświęcony. Wszystkie dzieci należą do wszystkich kobiet i do Podziemnej, a pojedynczy człowiek nie ma znaczenia. Liczą się grupy: domy, osady i tak dalej. Człowiek dostawał przydomek, który umierał razem z nim. Wszystko ma stać się jednym, pamiętaj. Ludzie też. Zresztą nie muszą ich kontrolować, jedynie pilnować. Ludzie mają pracować i walczyć dla Podziemnej Matki oraz oddawać jej hołdy. Jeśli masz stado kowiec, nie nadajesz imion wszystkim. Pilnujesz całego stada. Wystarczy je policzyć. Imienia potrzebuje wierzchowiec, pies lub leopard. A tu takich nie ma. Są tylko kowce. Nie myśl za dużo, Ardżuk. Myślenie o wielu rzeczach jest dobre, kiedy znajdziesz się w bezpiecznym miejscu i siedzisz przy ogniu z czarką naparu. Teraz wzbudzi w tobie jedynie strach. Nie wiem, dlaczego kapłan jechał sam. Może tutaj jest bezpieczniej niż sądzimy. Może miał jakąś misję i dlatego chciał przemknąć niezauważenie, żeby nie przyciągnąć uwagi. Może był głupcem. Naszym celem jest przedostanie się przez most, tylko tyle i aż tyle. Reszta to szczegóły. Musimy schować nasze własne rzeczy. Gdy znajdziemy się na szlaku odpowiednio daleko, kapłan i jego adept znikną, a dwóch wracających do Kamirsaru Sindarów znów ruszy w swoją drogę.

— A bajka?

— Zaraz jakąś wymyślimy... — wystękał, wspinając się na skrzynię wozu i obmacując kozioł. Pociągnął za coś i raptem rozległ się cichy trzask.

— Wiedziałem! — zawołał tryumfująco.

— Co to jest? — zapytałem.

— Skrytka. Nie chciała się otwierać ani do góry, ani od spodu, ani z przodu. Siedzenie jak siedzenie. Ale otworzyła się do tyłu.

— I co tam jest, sitar Tendzyn?

— Lepiej sam zobacz, Ardżuk.

Wewnątrz drewnianego kozła znajdował się czerwony płaszcz z kapturem i mata do spania.

Nie rozumiałem, co Brus chce mi właściwie pokazać, aż odkryłem, że w zwiniętym płaszczu kryje się coś ciężkiego i pękatego.

Wyjęliśmy zawiniątko i odpakowaliśmy ostrożnie, ukazała się nieduża, żelazna skrzynka. Na wypukłym wieku przynitowano kuty, pomalowany na czerwono symbol o dziwacznym kształcie. Pas, z każdego końca zwieńczony półkolistymi hakami, pośrodku przekreślono trzema krótkimi liniami. Skrzynkę dodatkowo owinięto starannie grubym, czerwonym sznurkiem z jedwabiu, a wszystkie kunsztowne węzły zapieczętowano woskiem, na którym odciśnięto podobny znak.

— Otwieramy? — spytałem.

— W żadnym wypadku — ogłosił stanowczo Brus. — Mamy naszą bajkę. To przesyłka, i to pilna przesyłka. Założę się, Ardżuk, że pół dnia przed nami tą drogą przejechał wielki, okuty wóz podróżny, istny dom na sześciu kołach, zaprzęgnięty w osiem wielkich onagerów, towarzyszył im co najmniej hon konnych łuczników z proporcami świątyni Podziemnej Matki na plecach i dwudziestu adeptów.

— A co było w środku?

— Kilkoro kapłanów, może adeptki albo adepci do towarzystwa, kosze jedzenia, pachnidła, wachlarze i muśliny. Oraz taka sama szkatułka wypełniona piaskiem. Prawdziwa przesyłka jest tu.

Parsknąłem zirytowany.

— Miałeś wymyślić bajkę dla strażników na moście, a nie dla mnie. Może tam jest zapas zakazanego wina palmowego tego kapłana?

Pokręcił głową.

— Wiem, że kiedy chce się przesłać coś w niespokojnych czasach, czasem tak się robi. Nawet bardzo ważnych ludzi wysyła się w ten sposób. Zbrojny orszak przyciąga uwagę, a w tym czasie księżniczka wędruje w stroju chłopki. Nie wiem, czy tak zdarzyło się tym razem. Wiem jednak, że mogło się zdarzyć i będziemy się zachowywali, jakby właśnie tak było. Ten symbol może mieć znaczenie. Co ci przypomina?

Wzruszyłem ramionami.

— Nic. Może kolczastą gałąź? Jakieś dziwaczne kowalskie narzędzie? Cudaczny grzebień?

— A gdyby mógł poruszać się i wić? Spojrzałem jeszcze raz.

— Jadowita skorpenica!

— Właśnie! Ja też to widzę. A skorpenica oznacza niebezpieczeństwo, coś trującego albo groźnego. Budzi strach. Jest na pieczęciach, na skrzynce i na piersi tego kapłana. Zazwyczaj widzi się u nich to. — Pokazał jeden ze złotych amuletów zdartych z szyi martwego mężczyzny. Okrąg z małym trójkątem pośrodku, z którego wychodził cienki złoty pręcik, lekko wystając na zewnątrz. Wiele razy widziałem ostatnio ten znak. Malowano go na murach, wycinano na piersiach trupów znajdowanych o świcie na ulicy. Pospiesznie kreślony węglem lub ostrzem, był wtedy tylko kołem i kreską, ale i tak go poznałem. Podziemne Łono. Przełknąłem ślinę. Płonące miasto znów stanęło mi przed oczami. „Patrzcie na pustynię! Nadchodzi Ogień!"

— Ten jednak miał jeszcze to, spójrz. Taki sam jak na skrzynce. Skorpenica z żelaza. Dlaczego jest na tak długim łańcuchu? Patrz.

Zawiesił amulet na własnej szyi i schował pod kaftanem.

— Znak nie ma być widoczny, inaczej niż pozostałe. Nawet nie jest złoty, tylko żelazny. Ale kiedy trzeba, mogę łatwo go wyjąć i pokazać komuś, nie ruszając się z wozu. O, tak. Myślę, że gdy pokażę amulet dyskretnie dowódcy oddziału na moście, przejedziemy bez pytań.

Nie czułem się przekonany, ale nie miałem wyjścia. Kucnąłem wśród ułożonego na płaszczu dobytku, który znaleźliśmy przy obu podróżnych. Tak mało wiedzieliśmy. W razie czego przecież cała maskarada musiała wyjść na jaw. Wystarczyło jedno głupie słowo.

Brus obracał w dłoniach sute, skomplikowane szaty, usiłując dojść, jak to się nosi. Co będzie, jeżeli założymy coś źle, odwrotnie albo do góry nogami?

— To tylko mała osada i jeden most — powtórzył uspokajająco Brus, jakby usłyszał moje myśli.

Dziwny, pozbawiony jednego rękawa kaftan adepta odsłaniający lewe ramię, miał za pazuchą głęboką kieszeń, w której znalazłem kościaną łyżkę i niewielką deszczułkę z dowiązanym rzemieniem.

— Adept nazywał się Agyren Kysaldym — powiedziałem. — Dziwnie. Co to za imię „Pryszczaty"? A nazwisko miał jak osada. Kto się nazywa „Solne Chaty"?

— Bo był kowcą — oznajmił Brus, zakładając spodnie. — Zwierzęta też nazywasz od tego, co ci się od razu rzuci w oczy, w ten sposób łatwiej zapamiętać. Jedno ma klapnięte ucho i nazywasz je „Kłapouchem", drugie plamę na grzbiecie, więc wołasz je „Łata". Ten był pryszczaty. A „Kysaldym" to pewnie kiszłak, z którego pochodził. Gdyby dożył inicjacji, jako kapłan miałby inne imię.

Przynajmniej wiemy, jak się nazywasz. Kapłan nie miał glejtu. Miał osobistą pieczęć, ale na niej jest tylko znak. Wodny żółw. Czy umiesz mówić Mową Jedności? Westchnąłem.

— Trochę... — zacząłem niepewnie, ale Brus pokręcił głową.

— „Trochę" nie wystarczy. Nie możesz się pomylić. Będziesz więc udawał niemowę i głupka.

Uniosłem brwi.

— Po prostu uśmiechaj się bezmyślnie, kręć głową i czasem bełkocz. Ja się zajmę resztą.

Oto ja. Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Trzymający lejce, wędrujący obok wozu, z łysą, pokaleczoną głową, pryszczaty z Kysaldym, adept Podziemnej Matki. Cofnięty umysłowo niemowa.

To ja.

I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Trzymając lejce, starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia, czy obu powodów naraz.