Słucham bębnów i fletów. Wśród tańczących jest ta przystojna, sarnia dziewczyna, która prowadziła mnie do wielkiej sali. Patrzę na jej obnażone, wymalowane ciało, smukłe niczym u gazeli, omiatane huczącym warkoczem ognia, widzę, jak kołysze się i wije. Sama jest płomieniem wśród płomieni. Słyszę wizg wirujących łańcuchów w jej dłoniach. Jest piękna. I żywa. A ja mam przed oczami zwęglone ciała przy częstokołach.
Taniec Ognia.
Błysk.
„Chcesz tańczyć Taniec Ognia, bydlaku?!" — wyję i trzymam czyjąś twarz w palenisku za kark i splecione w warkoczyki włosy. Puszczam Węża i cięciem w gardło odrąbuję dymiącą, purpurową od oparzeń głowę, którą posyłam kopniakiem na dziedziniec.
Ściska mnie w gardle i nie mogę dłużej na to patrzeć. Wychodzę dyskretnie gdzieś na częstokół i oddycham głęboko wieczornym powietrzem, wystawiam twarz na drobny deszcz.
— Rzadko się zdarza, żeby ktoś nie chciał oglądać Tańca Ognia. — To Grunaldi. Opiera się obok mnie o ścianę i podaje dzban. — Zwłaszcza kiedy tańczy siostra styrsmana. Ładnie się rusza, chociaż taka chuda. Ciężko myśleć o bogu-kowalu i świętym ogniu.
— Przykuwają człowieka do łańcucha za spętane ręce — mówię zduszonym głosem. — Łańcuch przybijają do słupa częstokołu albo pnia i oblewają człowieka smoczą oliwą. To nazywają Tańcem Ognia. Każą go tańczyć wszystkim, którzy nie pokłonią się przed tym ich Wężem. Mają nawet potwornych muzykantów, którzy do tego przygrywają. Oddaję mu dzban.
— Przeżyliśmy. — Uśmiecha się Grunaldi. — Więc niepotrzebnie jesteś posępny. Zostałeś Pieśniarzem, jak mi się zdaje. Wróciłeś do domu. Jest co świętować.
— To nie takie proste — odpowiadam, zadzierając głowę pod krople deszczu. — Zrobiłem coś, czego nie pamiętam. Chyba właśnie pod wpływem pieśni. Poszedłem do twojego domu i zobaczyłem, że mieszkają tam Węże. No to już nie mieszkają...
— Mało kto może o sobie powiedzieć, że został pomszczony za życia, przyjacielu. — Grunaldi jest wzruszony. — Opowiadasz o tym tak, jakby pokonanie w pojedynkę wielu mężów to był jakiś wstyd.
— Mężów?! — Chwytam go za ramię. — Ostatnie Słowo, ja zabiłem wszystkich. Przypomina mi się, że ułożyłem ich rzędem przed bramą. Wszystkich. Zabiłem nawet zwierzęta. Jakbyś się czuł, gdyby w tobie drzemało coś podobnego? Pieśni zrobiły ze mnie bestię. Przecież nie mogę wiedzieć, co zrobię za chwilę!
Zabieram znowu dzban i piję duszkiem prosto z wylewu.
— Uciekali przede mną jak przed potworem. Wyjąc i oganiając się. Szedłem za nimi i zabijałem jedno po drugim.
— Widywałem już, jak ludzie dostawali furii z błahszych powodów. Ale nie widziałem, żeby ktoś się tak tym przejmował. Moja rada jest prosta. Stało się, co się stało. Gdybym tak szybko nie wyniósł się tutaj, to miałbyś się za co mścić. Ale bałem się o dzieciaki. Inaczej zatańczyłbym na tym łańcuchu, tak jak mówiłeś, i doprawdy, poszukaj kogo innego, kto miałby ci za złe, że im odpłaciłeś. Jeśli zaś jest tak, że zawładnęła tobą pieśń bogów, to jakby zrobił to kto inny. Byłeś tylko narzędziem. Zrób więc, jak robi młodzik, kiedy po raz pierwszy musi wziąć miecz i zabić. Upij się. Nakłoń dziewkę, żeby poszła z tobą do łóżka. Poczuj, kto tu umarł, a kto przeżył. Potem się wyśpij. A jeśli to nie pomoże, to idź do chramu i pomów z bogami.
— Zrobię, jak mówisz — odpowiadam ponuro. — Dawaj no ten dzban.
Siedział na drewnianym balkonie narożnej wieży, splatając dłonie na skrzyżowanych belkach balustrady, zwieszając nogi w przepaść. Patrzył na jezioro spowite mgłą i drobne płatki śniegu wirujące w powietrzu. Milczał i wypuszczał w powietrze kłęby pary.
— Co robisz? — spytała Cyfral, przysiadając na balustradzie.
— Vittuun — warknął Drakkainen. — Zejdź mi z oczu, suko.
— To po co mnie wywołałeś?! — zawołała ze łzami. — Czego w ogóle chcesz?! Znalazłam ci tryb bojowy, tak jak chciałeś! Po coś tam lazł? Przywitać się? Wynająć pokój?
— Przejęłaś kontrolę, Cyfral. Zrobiłaś, co chciałaś. Zostały mi tylko wspomnienia mordu. Mordu! Masakry! Nie miałem nic do gadania! Zapanowałaś nade mną!
— Ty byłeś jeden, a ich ze dwudziestu! Poza tym wcale nie przejęłam kontroli! Znalazłam coś podobnego do trybu bojowego i uwolniłam to! I tyle! To ja nażarłam się tych jagód?! To w tobie siedziało. Dokładnie to chciałeś zrobić, więc nie udawaj teraz dziewicy, paskiainen!
— We mnie?! Ja chciałem pozabijać kobiety i dzieci, psy, kozy i krowy?! Chciałem ich ułożyć równiutko przed drzwiami?!
— Kobiety były uzbrojone. A dzieciom pozwoliłeś uciec — oznajmiła sucho. — Tylko w jednego szczurka, który się odgrażał i straszył cię Aakenem, kopnąłeś odrąbaną głową. Ale też przeżył. Najwyżej nabiłeś mu guza. I przestań nagle odstawiać świętą Łucję! Może chcesz koronę ze świeczek na główkę?! Przypomnij sobie ich śmietnik, który zobaczyłeś przed wejściem! Myślisz, że różnili się czymś od reszty Węży?! Żyją tak, jak ich uczy Aaken. Biorą, co im się podoba! Realizują każdy kaprys, który im strzeli do głowy! Tego ich nauczył między Muzycznym Piekłem a Ogrodem Rozkoszy! Jedyna władza, jaką znają, to jego słowo, poza tym robią, co im się zechce!
— Jaki znowu śmietnik? — zapytał Drakkainen niepewnie.
— Normalny, jak w wiejskim obejściu! Potłuczone skorupy, odpadki, śmieci, czaszki, piszczele i jeden nadpsuty trup z powycinanymi kawałkami na udach. Nie pamiętasz? To wtedy odbiła ci korba! Ostatnie, co powiedziałeś normalnie, brzmiało: „To nie ludzie. To bestie!". Potem już tylko ryczałeś. Udało ci się rzucić na cztery metry chłopem, który ważył ze sto dwadzieścia kilo! Nie zachowuj się teraz niczym brukselska ciota! Przyjmij do wiadomości, że dysponujesz berserkerską furią na żądanie, zamiast się mazać.
— Spłyń, Cyfral — rzucił. — Muszę pomyśleć.
— Kaaikenlaista laameri! Będziesz tu tak siedział? Pijesz od trzech dni. Nie masz nic lepszego do roboty?!
— Zmarzłem — powiedział, wstając. — Idę do łaźni.
Próbę przeprowadzam na kamienistym szczycie wzgórza, w pobliżu świątyni wyposażonej w kuźnię.
Rozsypany na płaskim kamieniu ziarnisty, czarny proszek daje się podpalić, syczy i zieje ogniem, produkując kłęby siwego siarczanego dymu, ale pali się jakoś za wolno. Usiłuję jeszcze raz przypomnieć sobie proporcje. Węgiel, siarka, saletra. Może coś pochrzaniłem z granulacją?
Kapłan siedzi opodal w kucki i patrzy ze sceptycznym zainteresowaniem.
— Do rozpalania mokrego drzewa lepsza jest smocza oliwa — powiada. — Na nowo jej nie wymyślisz, a to jest głupie. Od dwóch dni mieszamy, mielimy, moczymy, ubijamy i suszymy jak chciałeś. A teraz śmierdzi.
— Trzeba to jeszcze raz przesuszyć — mówię. — Potem zamkniemy proszek w żelaznej rurze i zatkamy kulą z ołowiu. Gdy się podpali drugi koniec, ognisty proszek wyrzuci kulę dalej i szybciej niż leci jakakolwiek strzała. Przebije każdą tarczę i każdy pancerz.
Kręci głową.
— Bogom się to nie spodoba.
— A co bogowie mają do rzeczy?
— Tego nie ma w pieśni ludzi. Nie lubią, kiedy ktoś za dużo wymyśla. Nawet łodzie robi się tak, jak każe pieśń. Czasami trafiają się nawiedzeni, którzy chcą robić inne łodzie. Szybsze, większe albo zwrotniejsze. Z innymi żaglami lub pływające ostrzej na wiatr. Takie łodzie zaraz toną i wcale nie dlatego, że źle pływają. Sprowadzają klątwę na całą załogę, zawsze trafiają w sztormy, skały albo na góry lodowe, ściągają morskie potwory. Tak już jest. A twój proszek ledwo się pali. I okropnie śmierdzi.