Выбрать главу

— Bo jest za wilgotno — tłumaczę. — Przesuszymy go i spróbujemy jeszcze raz.

Część związana z kowalstwem idzie najłatwiej. Ludzie, którzy uczynili z opanowania ognia religię, a z kowalstwa misterium, nie mają problemu z wykuciem czegoś takiego. Młodszy kapłan potrafi zrobić stalowy kwiat z zawiązanymi oczami. Mam więc lufę, nawierconą w graniastym bloku przyzwoitej stali. Nie jest długa — ledwo wgłębienie na trzydzieści centymetrów, za to kaliber przypomina działko przeciwlotnicze. Ołowiana kula ma średnicę szerokości mojego kciuka.

Lufa umocowana jest do drewnianego łoża solidnymi kutymi obejmami. Na razie to piszczel. Hakownica. Daleko jej do karabinu snajperskiego, który jest mi najbardziej potrzebny. Każda droga jednak zaczyna się zawsze od pierwszego kroku.

Pierwsza próba jest tajna. Jedyni świadkowie to kapłani. Wszystko, co ma związek z ogniem, szalenie ich interesuje, chcą też wiedzieć, do czego służy to, co produkujemy w ich świątyni w pocie czoła od kilku dni.

Patrzą, jak wsypuję średnią miarkę prochu i ubijam starannie stemplem, potem upycham w lufie filcową przybitkę, w końcu kulę troskliwie owiniętą we flejtuch ze szmatki. Jakieś osiem grainów prochu. Powinno dać zasięg skuteczny na dwieście metrów. Nie będzie bardzo celnie, ale wystarczy. Salwa powiedzmy dziesięciu takich hakownic może już zmienić losy tego świata.

Siedzą rzędem w swoich skórzanych kaftanach wymalowanych w święte znaki, w idiotycznych, skórzanych czapkach podobnych do kopert na dokumenty i patrzą na mnie z ciekawością. Żaden nie ma więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Powinienem jeszcze wynaleźć im chipsy.

Przetykam otwór gwoździem, ostrożnie układam hakownicę między kamieniami i rozdmuchuję lont zapału, umieszczony dla bezpieczeństwa na długiej tyczce. Potem się pomyśli o zamku skałkowym.

— Musimy schować się za tą skałą — tłumaczę.

— Dlaczego? — pyta główny kapłan rozkapryszonym tonem. — Przecież niczego nie zobaczymy.

— Dlatego, że jeśli zrobiłem coś źle, to siła ognistego proszku może rozerwać żelazo, a jego kawałki będą miały taką siłę, że poszatkują nas na strzępy.

Nie wyglądają na przekonanych, ale posłusznie włażą za skałę. Wyglądają jak trzy zaaferowane chomiki. Kucam obok nich i wysuwam tyczkę z tlącym się na końcu nasiarkowanym sznurem.

Trafienie w niewielki otworek lontem na trzymetrowym kiju okazuje się dużo trudniejsze i bardziej szarpiące nerwy niż mi się zdawało. Zwłaszcza pod badawczym spojrzeniem trzech komicznie poważnych karłów.

— Zatkajcie uszy — mówię. — Okropnie huknie.

Jednak słychać najpierw jadowity syk, z otworu strzela kita liliowego, kopcącego ognia, a dopiero potem rozlega się huk. Mniej więcej taki, jak korka z dobrze wstrząśniętego szampana.

Widzę płomień na końcu lufy i kłąb siwego dymu, następnie słyszę wyraźne brzdęknięcie blach starego półpancerza wiszącego na słupku jako cel, piętnaście kroków dalej. Blisko, ale to tylko demonstracja.

Kula odbija się dwa razy od śniegu, na blachach pancerza widać wyraźne wklęśnięcie. Trzeba tylko trochę się przyjrzeć. Moja straszliwa ognista broń odbiła płatek rdzy i lekko wgniotła płytkę.

— Słyszałem już gorszy huk — zauważa jeden z kapłanów.

— To może lepiej — mówi drugi z wyraźną życzliwością w głosie — byłoby rzucać tymi kulkami? Będzie ciszej, za to dalej poleci. A jak trafić czymś takim człowieka w głowę, to...

Spostrzega mój wzrok i milknie.

— Na dzisiaj wystarczy — oznajmiam, starając się, żeby zabrzmiało to swobodnie. — Jeszcze to przemyślę.

Potrzebuję planu. Sposobu.

Otwarty atak odpada. Zdaje się, że nie mam też wielkich szans w magicznej konfrontacji. Pozostaje więc skrytobójstwo.

Wypytuję o trucizny. Mają znachora, mają też baby trudniące się zielarstwem na własne potrzeby, ale przy truciznach wszyscy drapią się z zafrasowaniem w głowę. Znają jakieś trujące grzyby, ale to już nie sezon. Zaczyna się zima. Okropnie można też ponoć otruć się białymi jagodami rosnącymi na bagnach, tylko że trzeba by ich nazbierać latem.

Pozostają środki konwencjonalne. Ostrze, strzała, miecz. Nawet czarnoksiężnicy sypiają lub bywają zdekoncentrowani.

Chodzę po okolicy i po grodzie i myślę.

Na zewnątrz jest spokój. Węże wycofali się po moim sabotażu i przez parę dni w ogóle się nie pokazywali, teraz znowu plączą się po drugiej stronie jeziora, ale w małych grupkach i bardziej nieśmiało.

Grunaldi zachęcony moim przykładem formuje grupę uderzeniową i wyprowadza nocą kilka wycieczek. Podrzynają parę gardeł, przybijają kogoś do drzewa i znowu panuje spokój.

— To jedyny sposób — tłumaczę. — Trzeba iść tam w ukryciu, poczekać na odpowiednią chwilę i zabić sukinsyna. Trzeba zabić van Dykena. Bez niego Węże szybko wrócą na swoje miejsce. Teraz są tacy silni, bo mają za plecami pieśni bogów.

— Jak zabić Pieśniarza? — powątpiewa Atleif. Siedzimy we trzech wielkiej halli: młody styrsman, Grunaldi i ja. — Jak stawić mu czoła? Otoczonemu oszalałymi Wężami, w zamku z toporów? Jaka armia dotrze tam do środka? I jeszcze zimą?

— Nie armia — mówię jeszcze raz. — Jeden człowiek. Ja. Niepostrzeżenie, w przebraniu, kryjąc się cały czas.

— Nie pójdziesz znowu sam — powiada Grunaldi z uporem. — Dlaczego jesteś taki głupi? Jeden człowiek jest jeden. Musi kiedyś spać, może zwichnąć nogę i nie ma oczu wokół głowy. Nie traktuj mężów jak dzieci, które będą ci się plątać pod nogami. Już przecież byłem z tobą na takiej wyprawie.

— Dobrze — zgadzam się cierpliwie. — Możesz iść ze mną. Możemy zabrać nawet jeszcze ze dwóch czy trzech. Ale tu chodzi o zasadę. Żadnej bohaterskiej walki z odsłoniętą twarzą. Żadnych szturmów z wrzaskiem i tłuczenia toporem w tarczę. Ten bydlak nie ma honoru. Za to ma moc pozwalającą zmieniać ludzi i zabijać na odległość. Ja mówię, że trzeba go zabić, a nie zwyciężyć. Nożem w plecy, udusić we śnie, otruć. Nie chodzi o to, by zdobyć zamek, lecz by się do niego zakraść. W nocy, niepostrzeżenie. Dlatego może iść najwyżej kilku. Jak wilki. Będziemy się czaić i ukrywać. Będziemy niczym duchy. A kiedy trafi się odpowiedni moment, zaatakujemy. A potem znikniemy.

— Nie za bardzo to honorowe. — Atleif jest zafrasowany. — Jakieś takie... tchórzliwe? Czy to w ogóle godne wojownika?

— To jest bardziej niebezpieczne niż ci się zdaje — odpowiadam. — Tu chodzi o... — Brakuje mi słów. Skutek... Efekt... Albo nie ma takich pojęć w ich języku, albo sobie ich nie przypominam. — Chodzi o to, żeby nie żył. Jak najszybciej i najprościej. Tylko to się liczy. Myślałem, że będzie można poczekać spokojnie do wiosny. Zaplanować, przygotować się i iść, gdy puszczą śniegi. Ale teraz widzę, że wiosną będzie za późno.

— Chyba wiem, o co mu chodzi — powiada Grunaldi. — To tak, jak wtedy, gdy odbijaliśmy dzieci. Było nas tylko czterech, a Węży ze dwa tuziny. Siedzieli zamknięci w grodzie a i tak się udało.

— Potrzebne są do tego różne rzeczy — mówię powoli. — To nie jest proste. Trzeba wymyślić sposób, w jaki kilku mężów może niezauważenie przebić się do samego serca ziemi Węży. Trzeba wymyślić, w jaki sposób możemy zabić Pieśniarza, zanim on nas zobaczy, i to musi być dobry sposób. Dlatego wypytuję o trucizny, mieszam dziwne proszki i bawię się smoczą oliwą od paru dni. Jego nie tak łatwo zabić. Mimo że jest szalony. Potrzebna jest też choćby mapa.