— Nic z tego — odpowiada. — To nie był nikt z tych, których szukasz. To był ktoś, kogo znałem od bardzo dawna.
Milczymy chwilę, pykam z fajki i patrzę na Włócznię Głupców.
— Jak blisko trzeba podejść?
— Wiem, że działa na Pieśniarza, którego możesz dostrzec. Może i dalej, ale nie próbowałem. Na pewno nie możesz rzucić włócznią stąd i sądzić, że poleci na Szklane Wierchy. Musi zobaczyć tego, kto jest celem. A może i ty musisz, kto wie? Ale gdy doleci... Przymyka oczy z lubością i mlaska.
— ...wali niczym taran. Przejdzie przez każdą kolczugę i pancerz. Wbija się...
— Wiem — przerywam mu raczej szorstko. Śmieje się złośliwie.
— Jeśli jest taka cenna, dlaczego jej nie zabrał z powrotem?
— Nie wiesz?
— Bo byłem drzewem? Chciał, żeby mnie zabiła, gdyby ktoś zdjął zaklęcie?
Kręci głową.
— On myślał, że jesteś prawdziwym Pieśniarzem. Bał się, że sam zdejmiesz urok. Dlatego wysłał swoich ludzi w góry i kazał im szukać Drzewa. Żeby zabrać włócznię i spalić cię, póki jesteś drewniany. Ten, który by znalazł, miał dostać pięć młodych niewolnic, garniec złota i tydzień w Ogrodzie Rozkoszy.
— Jak to: szukać? Głupi czy co? Ile to mogłem odejść, przebity na wylot i zmieniając się w drzewo?
— Aleś ty tępy. Pamiętasz, gdzie cię trafił? Kojarzysz Obrażony Wierch?
— Co?
— Obrażony Wierch! Goła dziewoja, która się obraziła i płacze. Wielka góra z cycami jak lodowce! Chyba trzeba być ślepym, żeby...
— Kojarzę. Nazwy nie znałem...
— A widziałeś ją, kiedy się obudziłeś, kiedy wylazłeś z pnia?
...Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki. Poszarpane linie skał, osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai... Ale ani śladu Skamieniałych Cudów, ani śladu Płaczącej Dziewczyny.
— Więc skąd się tam wziąłem?
— Bo jednak jesteś Pieśniarzem, tylko nieświadomym. A ta dzidzia — macha włócznią zatopioną w ceramicznym walcu — jest aż ciężka od mocy uroczyska. Konałeś, chciałeś stamtąd odejść, więc cię przeniosło. Nie pytaj jak. Zniknąłeś mu z oczu. Przepadłeś. Wiedział, że byłeś słaby i daleko cię nie rzuciło, więc musisz być gdzieś w jego górach, lecz nie wiedział gdzie.
Odstawiam gąsiorek.
— Więc może też przenosić?
— Nie włócznia! — wrzeszczy zirytowany. — Co za kozioł! Nie włócznia sama z siebie, tylko moc uroczyska! Potrafisz to powtórzyć bez ostrza w brzuchu?
— Nie wiem — powiadam. — Dobra, co za nią chcesz?
— Jestem handlarzem. Chcę pięć gwichtów.
— No nie. Zwariowałeś.
— Aaken płaci cały garniec złota. Nie mówiąc o innych rzeczach.
— Momencik. Włócznia i tak była moja. Zabrałeś mi ją.
— Zapłaciłem ci przecież!
— Zapłaciłeś?! Rzuciłeś mi jakimś zgniłym flakiem w twarz! Chcesz, tak samo ci zaraz zapłacę!
— To był grzyb z uroczyska! Pełen mocy. To, co wtedy było ci najbardziej potrzebne! Wolałeś wtedy złoto?
Wiesz, ile teraz Pieśniarze płacą za odrobinę pieśni bogów? Szczyptę?! Uroczyska są martwe! Puste! Wystukuję fajkę o kamień.
— Zostały mi jeszcze jakieś pieniądze w jukach. W sadybie. Idziesz ze mną czy poczekasz?
— Poczekam. Mam cenne rzeczy na wozie.
W zatłoczonej sadybie trudno było znaleźć odpowiednią salę. Dużą, niezbyt zagraconą i taką, której nikt nie wykorzystuje jako prowizorycznej sypialni. Kazał zamknąć ciężkie okiennice, zasunął dodatkowo story i wygasił ogień na palenisku.
Na dziedzińcu zebrał się spory tłum. Ogłoszony przez Drakkainena turniej rozpraszał zimową nudę i obiecywał sporo rozrywki.
— Zasady są proste — krzyczał Vuko z drewnianego krużganka nad dziedzińcem. — Mam na szyi amulet. Kamień na rzemieniu. Siedzę sam w ciemnej halli, tyłem do drzwi. Mam tylko drewniany miecz i nóż, taki jak dla dzieci. Kto chce iść ze mną na wyprawę, musi wejść najpierw do sieni, uzbroić się w taki sam nóż i miecz z drewna, a potem wejść do halli i odebrać mi amulet. Wszystko jedno jak. Mam pięć takich kamieni i zabiorę pięciu ludzi, którzy je zdobędą. Nie wolno używać innej broni niż drewniana, która jest w sieni. Nie chcę, żeby komuś się coś stało. Teraz tam wchodzę i będę czekał. I ostrzegam: tam jest ciemno. Powodzenia.
Zamknął drzwi do sieni, a potem wszedł do halli. Przesunął jedną z ław i ustawił ją na wprost wejścia, poprzenosił żelazne lampy na trójnogach w przypadkowe miejsca, rozciągnął nisko nad podłogą sznur, gdzieś rozbił o posadzkę kilka glinianych dzbanów. Gdzieniegdzie powiesił na belkach stropowych dzwonki zabrane ze stajni oraz pusty kocioł, który zapełnił metalowymi pucharami i dzbankami.
Wreszcie odszedł na drugi koniec halli, usiadł na stole i położył drewniany miecz na kolanach. Uznał, że wszystko gotowe, więc nalał sobie miarkę piwa do cynowego kubka.
— To łatwe! Zanim doliczycie do stu, wyjdę z amuletem — krzyczał ktoś gdzieś za drzwiami. — Zaraz zobaczycie! Spróbujcie, kto zdoła to zrobić szybciej niż Gjollhad Kamienny Wilk!
— To będzie długi dzień — powiedziała Cyfral. — Ale tobie też się przyda trochę ruchu.
W kompletnych ciemnościach halli ostrożnie skrzypnęły drzwi.
Gjollhad wyszedł rzeczywiście w rekordowym czasie. Kibice nie doliczyli nawet do dziewięćdziesięciu. Wyszedł bez amuletu, ale i bez drewnianej broni, trzymając się obiema rękami za ciemię. Nie chciał z nikim rozmawiać, zanim nie położył się na chwilę na ławie zwinięty w kłębek i dopiero tam słabym głosem poprosił, żeby przyniesiono mu śniegu.
Zmierzchało, kiedy Drakkainen ponownie pojawił się na krużganku. Lekko utykał na jedną nogę, miał wyraźnie podbite oko, guza na czole i zdarte, pokrwawione kostki obu dłoni.
— Miałem pięć amuletów — zawołał. — i wszystkie pięć mi zabrano. Gratuluję zwycięzcom. Przepraszam, ale zobaczymy się dopiero na śniadaniu. Muszę iść do łaźni, a potem położyć się do łóżka. Źle się czuję, chyba coś mi trochę zaszkodziło. Jestem też odrobinę zmęczony.
Tłum pokiereszowanych, poobijanych ludzi, przykładających do twarzy garście pokrwawionego śniegu, albo poowijanych szmatami, wysłuchał go w milczeniu i rozszedł się.
Tego wieczora wszyscy położyli się wcześniej.
— Grunaldi... — mówię na widok kamienia leżącego przed moim talerzem i macam odruchowo opuchniętą kość policzkową. — Od razu cię poznałem.
Grunaldi wsuwa się ze stęknięciem za ławę i rozgląda rozpaczliwie po stole za czymś miękkim, czego nie trzeba zbytnio gryźć.
— Twarogu?
Dziękuje mi uprzejmie, wkrusza twaróg do misy i zalewa piwem.
— Grunf... Robiłeś okropny hałas, ale i tak ci się udało.
— Specjalnie — odpowiada. — Chciałem rozbujać to całe żelastwo, żebyś nie słyszał, gdzie idę.
— Spalle. Gratuluję. Dobrze się ruszasz w ciemnościach, prawie nie było cię słychać. Przez jakiś czas myślałem, że w ogóle nie wszedłeś.
Na stół spadł kolejny amulet.
— Jestem Warfnir Biegnący Ze Zbocza.
— To ty chodziłeś tak ostrożnie, macając mieczem? Dobrze się bijesz.
— Jest u nas najlepszy w zapasach — podpowiada chełpliwie Grunaldi. — Mieszkał w mojej sadybie.
— A gdzie jest piąty?
— Tutaj!
Milkniemy wszyscy i patrzymy zaskoczeni. Grunaldi kręci głową i nalewa sobie piwa.