Выбрать главу

— Może. Gdybym był Pieśniarzem, wiedział, co się dzieje, i pamiętał, żeby o niczym nie myśleć. Normalny człowiek przestraszy się i zaburzy nutę pieśni bogów. I koniec. Ale nie myśl o tym. To, że pamiętasz jakieś miejsce, bo w nim byłeś, to za mało. O wiele za mało. Rozlecisz się.

— Antałek jest twój, Kruczy Cieniu. Coś bym jeszcze od ciebie kupił. Pokaż ten swój wóz. Szczególnie zioła.

Cień wyszczerzył się w najobleśniejszym ze swoich uśmiechów.

— Chcesz, żeby dziewka była ci powolna?

Rozdział 10

Erg Krańca Świata

Pustynia, matka surowa,

kochanka z krainy widm.

Czarne swe serce, Królowo,

chowasz pod płaszczem wydm.

Bajka kebiryjska

Za horyzont iść, trzeba iść!

Solnym szlakiem iść, trzeba iść!

Biały dywan dni, dywan dni!

Przędzie piasek ci, piasek ci!

Jeszcze jedna noc, jeszcze trzy!

Słony wstaje świt, słone łzy!

Skórę pali żar, z nieba żar!

Oczy mami czar, złudny czar!

Kto legnie wśród wydm, pośród wydm!

Będzie bratem widm, bratem widm!

Szlakiem słońca iść, trzeba iść!

Za horyzont iść, trzeba iść!

Kebiryjska pieśń przemytników soli, tyt. oryg. Enda na, kayeé endána

I tak opuściliśmy ostatnie miasto w Amitraju, gdzie tysiące uciekinierów czekało na kosy rydwanów i ostrza „Żmijowego" tymenu. Wyjechaliśmy z pokrytego namiotami przedmieścia otoczeni przez dwie dziesiątki wielkich, uzbrojonych Kebiryjczyków na baktrianach. Tym razem nikt nie wodził za nami wzrokiem ani nie chwytał za tręzle, żeby żebrać o jedzenie. Zbóje za wszelką cenę starali się nas nie widzieć, odwracali głowy lub podpierali w zamyśleniu twarze rękoma tak, by zasłonić oczy. Uciekinierzy nawet nie próbowali do nas podchodzić.

Po drodze N’Goma zmusił nas, byśmy sprzedali wierzchowce.

— Nie przeżyją w piaskach — powiedział. — Będziecie jechać na ornipantach. Tylko one i baktriany umieją przetrwać w ergu. Może jeszcze onagery. Konie padłyby po kilku dniach.

Zaprowadził nas do kogoś, kto wziął konie bez gadania i zapłacił złotem. Po cztery dirhamy za konia. To była dobra cena, ale nie mieliśmy złudzeń, co oznacza teraz w Nahilgył. Konie szły na rzeź. Zmienione w paski suszonego mięsa będą miały cenę swojej wagi w złocie. Mimo to czuliśmy się okropnie.

Benkej zniósł to najgorzej. Wysłuchał wieści z nieruchomą, kamienną twarzą, a potem długo gładził swojego wierzchowca po pysku, tulił się do niego, szeptał coś. Kiedy kupiec podszedł do niego, tropiciel nagle jednym ruchem wydobył nóż i wbił koniowi za uchem. Gest był szybki niczym błysk. Zwierzę runęło na kolana jak rażone piorunem, a potem zwaliło się na bok. Benkej przyklęknął jeszcze przy nim, pogładził jego chrapy i odszedł bez słowa, z zakrwawionym nożem w dłoni. Przechodząc, trącił kupca barkiem tak, że przewrócił go na ziemię. Tamten podniósł się, popatrzył za odchodzącym tropicielem, ale nie ośmielił się powiedzieć ani słowa.

Benkej nawet nie chciał spojrzeć na pieniądze, w końcu zabrał je dla niego Hacel. Hebzagał usiadł w oddali na kamieniu tyłem do nas i nie odzywał się, tylko patrzył gdzieś w przestrzeń.

— To Amitraj — wyjaśnił Hacel, chowając monety w zanadrze. — Dla niego koń był niczym brat. Nie pozwoliłby, żeby jakiś obwieś tłukł to zwierzę młotem albo podrzynał mu gardło. Nawet do niego nie podchodźcie. Spotkała go wielka krzywda. Musi być sam.

Jeszcze kiedy maszerowaliśmy do obozu N’Gomy, widziałem, pomimo naciągniętego na twarz kaptura zwiadowcy, że Benkej płacze bezgłośnie.

Obóz N’Gomy znajdował się kilka godzin marszu od miasta, w wąskim wąwozie, gdzie płynął niemrawy, wąski strumyk, nie większy niż struga wody ciurkająca z przewróconego dzbana, ale to i tak wystarczyło, by w dole szumiały krzewy i palmy.

Niemal całe dno jaru zastawione było pakami i workami, wszędzie kręcili się Kebiryjczycy w brązowych i czerwonych pustynnych płaszczach, ryczały baktriany, w pośpiechu zwijano ostatnie namioty.

Nad tym wszystkim od czasu do czasu niósł się przeraźliwy odgłos przypominający ryk trąby kończący się dźwiękiem, jakby turkotu ciężkiego wozu taborowego jadącego po belkach.

— Ornipanty — wytłumaczył Brus. — Widziałeś je kiedyś z bliska?

Zaprzeczyłem.

Rzeczywiście nie widziałem i myśl o tym, że będę miał na jednym z nich jechać, napełniała mnie niepokojem. Robiłem już różne rzeczy, ale nie wiedziałem, czy z tym sobie poradzę. Miałem dosiąść olbrzymiego pustynnego ptaka, który potrafił zabić dziobem skalnego wilka.

Co jeszcze miałem robić? Brus oczywiście sprawiał wrażenie, jakby wszystko już widział i jeździł na wszystkim, co ma nogi.

— Najbardziej trzeba uważać przy wstawaniu — oznajmił. — Potem jest już łatwiej.

Gdy szliśmy dnem wąwozu, stąpając po skałach wśród krzaków i cierni, wszystko wydawało się łatwe. Ot, wojna. Trzeba będzie podróżować na ornipancie. Jednak gdy wyszliśmy na kamienistą łachę i zobaczyłem jednego z Kebiryjczyków, który przejechał przed nami na grzbiecie ornipanta z lancą w dłoni, nogi po prostu wrosły mi w ziemię.

Kebiryjczyk siedział jak na dachu domu, o dwie długości rosłego mężczyzny nad ziemią, zakrzywiony dziób ptaka, w którym zmieściłbym się na długość, a może nawet zdołał usiąść, wznosił się jeszcze wyżej. Za siodłem miał coś w rodzaju palankinu, nad którym na wygiętych prętach rozpięto skórzany daszek. Wyższy o głowę od normalnego mężczyzny jeździec wyglądał na ptaszysku jak karzełek.

Kebiryjczyk podjechał do nas, wielkie trójpalczaste łapy uderzyły przed nami o żwir. Moja głowa sięgała może do kolana stwora, ale na pewno nie wyżej. Nic nie powiedziałem, lecz nabrałem pewności, że drżą mi nogi. Od zakończonych zakrzywionymi pazurami palców do wbijającego się w żwir ostatniego tylnego szpona długości rogu wielkiego bawołu, stopa ornipanta mierzyła dobre cztery kroki.

Ptak zakołysał łbem, oplatające dziób dziwaczne tręzle zadzwoniły sprzączkami, po czym dziób rozwarł się i zabrzmiał głuchy turkot, od którego zadzwoniło w uszach. Twarz owiał mi okropny smród, niepodobny do niczego, co czułem dotąd.

— Ta khaa! — wrzasnął Kebiryjczyk, tłukąc potwora po kolanach końcem lancy. — Ta khaa!

Ornipant zadreptał w miejscu, rozrzucając kamienie wielkości dużych owoców, targnął łbem i zaturkotał wściekle. Grube jak słupy nogi złożyły się do tyłu i ptak niechętnie siadł na ziemi, gniotąc niewielkie drzewko. Wydawało mi się, że żwirowate dno wąwozu drgnęło.

Kiedy jeździec zaczął schodzić z grzbietu ornipanta, zauważyłem jeszcze, że strzemiona są podwójne i układają się w drabinkę. Inaczej nie dałoby się wspiąć na grzbiet będący istną porosłą szorstkim, płowym pierzem górą.

Ptak odchylił na grzbiet nagą szyję długości rosłego chłopa, po czym obrócił głowę bokiem, łypiąc na mnie oczyskiem wielkości talerza. Błysnęła niebieskawa powieka. Przełknąłem ślinę.

— Nietrudne, tylko musi wiedzieć, kto tu jest panem — powiedział Kebiryjczyk, wręczając mi lancę. Cofnąłem się pół kroku. — Inaczej zacznie brykać.

Wyobraziłem sobie, jak ornipant bryka i zrobiło mi się niedobrze.

— „Ta khaa" — siadać, „rahii" — spokój, „mbajo" — biec, „haja" — naprzód, „ahima" — szybciej, „kusita" — lewo, „hume" — prawo. Stój — „simanga" albo „smiii"... — wyrecytował Kebiryjczyk. — Łatwe. Teraz zrobimy kółeczko. Siadaj przede mną, pokażę, jak robić lancą. Łatwe. Zapamiętałeś?