Выбрать главу

Na szczęście po raz pierwszy spadłem już przy wstawaniu, dlatego się nie zabiłem. Za drugim razem poleciałem z grzbietu jadącego potwora i wyglądało jakbym runął z dachu, ale zdołałem złapać sieć okrywającą boki, a potem trafić nogą w strzemię.

To była najkrótsza nauka świata. Do wymarszu została może godzina, a ja wciąż uczyłem się zapinać ogromne, acz niezbyt ciężkie siodło i powtarzałem w kółko komendy: „ta khaa, haja, simanga..."

Przy wstawaniu należało z całej siły trzymać wielki, sterczący łęk z uchwytami, ale Brus się mylił. Kiedy stwór siadał, było jeszcze gorzej. Gdy opadał na kolana, miałem wrażenie, jakbym zlatywał na tyłek z miejskiego muru.

W obozie narastał chaos, składano i wieszano na grzbietach baktrianów ostatnie paki, zaczynano ustawiać zwierzęta w długi wąż, jeden za drugim.

— Zwijać! — wrzeszczał N’Goma, jego ptak przeszedł nade mną jednym długim krokiem, wyglądał jak ożywiona wieża. — Ahima, n’te!

Gdy udało mi się przejechać prosto kilka kroków, a potem zawrócić, byłem dumny, jakbym dokonał czegoś nadzwyczajnego.

— Wracaj, wszawe ptaszysko! — wrzeszczał Hacel, wywijając wściekle lancą, mijając mnie na truchtającym ornipancie, który najwyraźniej udawał się do Nahilgył.

Kazano mi jechać z prawego boku karawany, blisko czoła, i trzymać się w jednej trzeciej długości. Iść równo i nie zbaczać. To wszystko.

Niekończący się wąż ryczących baktrianów, ludzi i onagerów wychodził z wąwozu, a ja patrzyłem na to z ptaka, niczym ze szczytu wieży.

Siodło obejmujące grzbiet u samej szyi stwora było w gruncie rzeczy wcale wygodne, zwłaszcza kiedy zacząłem odkrywać, co do czego służy. Część znajdująca się przede mną przypominała końskie siodło, tylko bardzo głębokie i z wysokim łękiem z przodu. Z tyłu, na grzbiecie znajdowało się szerokie leże obite skórą i wypchane włosiem, po bokach miało poręcze i pewnie nawet dałoby się na nim spać, gdyby przemieścić nogi do przodu.

Moje bagaże obwieszały boki ornipanta, ale nie wyglądało na to, żeby bodaj zauważył jakiś ciężar. Miałem bukłak z wodą i torbę z garścią pasków mięsa oraz suszonych owoców. Daszek nad głową rzucał cień, mogłem też spuścić z boków dodatkowe zasłony.

Tyle tylko, że nie potrafiłem przywyknąć do rytmu długich kroków ptaka, które szarpały mną na boki, i cały czas musiałem trzymać się kurczowo, żeby nie spaść. Nie straciliśmy jeszcze wąwozu z oczu, jeszcze nie pojawił się w nim koniec karawany, a ja czułem już, że z wysiłku tężeją mi wszystkie mięśnie.

Ci Kebiryjczycy, którzy tak jak my dosiadali ornipantów, sprawiali wrażenie, że jazda nie kosztuje ich najmniejszego trudu. Wpółleżeli w palankinie, zaplatając nogi na łęku, i leniwie kierowali ptakiem, ledwo poruszając długimi wodzami albo szturchając go od niechcenia lancą. Wyglądali, jakby powozili bryczką zaprzężoną w powolne onagery, które same wiedzą, dokąd iść.

Ja co chwilę myliłem komendy, rzemienie plątały mi się w dłoniach i niemal gubiłem lancę.

— Chyba lepiej się bijecie niż powozicie — zawołał któryś z jeźdźców. — Bo kiepska z was będzie eskorta!

Spojrzałem na niego ponuro, spocony, obolały i rozpaczliwie walczący o utrzymanie się w siodle. Nie mogłem marzyć o tym, że wdrapię się do palankinu, bo spadłbym natychmiast. Nie miałem nawet czasu, żeby mu coś odkrzyknąć.

Myślałem, że Nahel Zym to nieskończone, martwe morze piasku, tymczasem jechaliśmy po prostu pustkowiem pełnym skał, kamieni, kęp trawy i jakichś drzew rosnących to tu, to tam. Specjalnie nie różniło się od stepu, którym dotarliśmy do miasta.

Ornipanty szły bardzo szybko. Za szybko, bo jeden krok ptaka to kilkanaście ludzkich, a trzeba było wędrować równo z kroczącymi dostojnie baktrianami.

— Nie wychodź z szyku! — wrzeszczał ktoś co chwilę.

— Rahii... — wychrypiałem, ściągając wodze. Potwór obrócił ogromny łeb, spoglądając na mnie z oburzeniem.

Wędrówka przez pustynię na grzbiecie ogromnego ptaka, to coś, co trwa w nieskończoność, kiedy się ją przeżywa, ale potem niewiele jest do zapamiętania i jeszcze mniej do opowiedzenia.

Były tylko uderzenia ogromnych łap o ziemię, które czułem przez cały grzbiet, jakby kopano mnie w tyłek, sunące nisko na dole skały i krzaki, żar bijący z rozpalonego niczym morze rtęci nieba, muchy krążące wokół twarzy i niekończący się wąż jucznych zwierząt.

Część niosła zapasy jedzenia, wody i paszy, część grube, prostokątne płyty soli zapakowane w skórzane worki, część jeszcze jakieś inne paki i toboły. Zwierzęta były obładowane tak, że nie widać było spod ładunku ich grzbietów, a mimo to szły równo i niepowstrzymanie, jakby wcale nie czuły ciężaru.

Marsz ciągnął się bez końca. Czułem ból grzbietu, ud, karku, a wręcz każdego palca zaciśniętego kurczowo na rzemieniu wodzy.

Po jakimś czasie ból przestał mi aż tak bardzo doskwierać, bo zacząłem cierpieć na mdłości. Siodło kołysało się nie tylko na boki, ale też w przód i w tył, łeb ptaka przy każdym kroku dźgał powietrze dziobem.

Po kolejnej nieskończoności zwymiotowałem z siodła, lecz nie mogłem sięgnąć po bukłak z wodą. Czułem, że jeżeli choć trochę zmienię pozycję, ześlizgnę się z grzbietu i skręcę kark.

Ptak kroczył przed siebie, ktoś co chwilę na mnie krzyczał, że wypadam z szyku, żołądek miałem jak wypełniony octem i związany w węzeł niczym stara szmata, słońce paliło skórę, nawet wiatr przypominał podmuch z pieca, i tak bez końca.

Bez końca.

Pamiętam, że w którymś momencie doskonale wiedziałem już, że nie dożyję postoju.

Wielka żmija ułożona z ludzi i zwierząt wiła się po pustyni. Na wschód. Na Erg Krańca Świata.

Tak, jak wiódł mnie mój los.

Po południu wciąż spoglądałem na słońce, które zdawało się być przyklejone na stałe do nieboskłonu, zupełnie jakbym chciał ściągnąć je siłą za horyzont.

Zatrzymaliśmy się na popas, dopiero kiedy było na dłoń nad horyzontem. Wąż zwierząt zaczął zwijać się w spiralę, baktriany ryczały, Kebiryjczycy wykrzykiwali komendy. A my jeździliśmy na ptakach wokół, wzbijając kłęby pyłu. Trwało to całą wieczność.

Kiedy wskazano mi miejsce i po dłuższej awanturze udało mi się zmusić ornipanta, by usiadł, po prostu spadłem z siodła na piach. Drżące z wysiłku nogi nie zdołały mnie utrzymać i nadal kołysało mi się w głowie. Tyle osiągnąłem, że zanim runąłem, zdołałem odpiąć bukłak.

— Rozsiodłaj go! — wrzeszczał jakiś Kebiryjczyk. — Musisz mu dać jeść. Musi wiedzieć, kto go karmi.

Karmę mieszano w wielkich, drewnianych stągwiach. Była to żółtoszara kleista masa, wydająca z siebie okropny smród.

— Zostały napasione przed drogą — powiedział Kebiryjczyk mieszający w dzieży drewnianą lagą. — Każdy zeżarł ze trzy krowy. Teraz nie potrzebują dużo jeść ani pić. Wystarczy im durra z tłuszczem, popiołem, krwią i suszonymi szczurami. Lep kule. Duże, takie jak twoja głowa. Ściśnij, nie mogą się rozpadać. Jeszcze. Na jednego ptaka bierzesz trzy kule. Podajesz do dzioba na końcu lancy. Tylko ostrożnie, nie może widzieć wszystkich naraz. I nie pozwól mu wstać.

W pustyni woda jest tylko do picia i nawet wówczas wydzielają jej skąpo.

I wtedy człowiek dowiaduje się, co to znaczy nie móc się umyć. Byłem lepki od wyschniętego potu, dłonie miałem pokryte zjełczałym tłuszczem i na sto kroków cuchnąłem szczurzą padliną.