Выбрать главу

Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął;

Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same;

Pan, słaniając się, palcem ukazał na bramę.

Poznałem tego łotra Soplicę! Poznałem!

Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem

Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry

Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!

Wziąłem go na cel, zbójca stał jak skamieniały!

Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały

Chybiły; czym ze złości, czy z żalu źle mierzył...

Usłyszałem wrzask kobiet, spójrzałem, - Pan nie żył".

Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał;

Potem rzekł kończąc: "Moskal już wrota wywalał;

Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie

I nie wiedziałem, co się działo wokoło mnie;

Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,

Przywiodłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,

Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,

A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.

Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy,

Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,

Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie

Syna, który by zemstę poprzysiągł na grobie!

Ale miał sługi wierne; ja w krew jego rany

Obmoczyłem mój rapier, Scyzorykiem zwany

(Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,

Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku).

Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach;

Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;

Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku;

Jednego podpaliłem w drewnianym budynku,

Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze,

Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę,

Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został,

Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał!

Rodzoniutki braciszek owego wąsala

Żyje dotąd, i z swoich bogactw się przechwala,

Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią,

Szanowany w powiecie, ma urząd, jest sędzią!

I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi

Mają krew Pana mego zetrzeć z tej podłogi?

O, nie! Póki Gerwazy ma choć za grosz duszy

I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy

Scyzoryk swój, wiszący dotychczas na ścianie,

Póty Soplica tego zamku nie dostanie!"

"O! - krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry -

Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury!

Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści,

Tyle scen dramatycznych i tyle powieści!

Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię,

Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię;

Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno.

Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną;

Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach,

A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach;

Szkoda, że masz niewielki dar opowiadania!

Nieraz takie słyszałem i czytam podania;

W Angliji i w Szkocyi każdy zamek lordów,

W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów!

W każdej dawnej, szlachetnej, potężnej rodzinie

Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie,

Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku:

W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku.

Czuję, że we mnie mężnych krew Horeszków płynie!

Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie.

Tak! Muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy,

Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady!

Honor każe".

Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,

A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem.

Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,

Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał,

Tak samotną rozmowę kończąc roztargniony:

"Szkoda, że ten Soplica stary nie ma żony,

Lub córki pięknej, której ubóstwiałbym wdzięki;

Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki,

Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:

Tu serce, tam powinność! tu zemsta, tam miłość!"

Tak szepcąc spiął ostrogi; koń leciał do dworu,

Gdy z drugiej strony strzelcy wyjeżdżali z boru;

Hrabia lubił myślistwo; ledwie strzelców zoczył,

Zapomniawszy o wszystkiem, prosto ku nim skoczył,

Mijając bramę, ogród, płoty, gdy w zawrocie

Obejrzał się i konia zatrzymał przy płocie.

Był sad.

Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,

Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.

Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,

Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;

Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,

Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;

Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;

Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,

Który od swej łodygi aż w daleką stronę

Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.

Grzędy rozjęte miedzą; na każdym przykopie

Stoją jakby na straży w szeregach konopie,

Cyprysy jarzyn: ciche, proste i zielone.

Ich liście i woń służą grzędom za obronę,

Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija.

A ich woń gąsienice i owad zabija.

Dalej maków białawe górują badyle;

Na nich, myślisz, iż rojem usiadły motyle,

Trzepiecąc skrzydełkami, na których się mieni

Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni:

Tylą farb żywych, różnych mak zrzenicę mami.

W środku kwiatów, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,

Krągły słonecznik licem wielkiem, gorejącem,

Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem.

Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki,

Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki..

Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,

Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.

Pośrodku szła dziewczyna, w bieliznę ubrana,

W majowej zieloności tonąc po kolana;

Z grząd zniżając się w bruzdy, zdała się nie stąpać,

Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.

Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,

Od skroni powiewały dwie wstążki różowe

I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;

Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy,