Выбрать главу

Takt marszu, wojna, atak, szturm, słychać wystrzały,

Jęk dzieci, płacze matek. - Tak mistrz doskonały

Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały,

Przypominając sobie ze łzami boleści

R z e ź P r a g i, którą znały z pieśni i z powieści,

Rade, że mistrz na koniec strónami wszystkiemi

Zagrzmiał i głosy zdusił, jakby wbił do ziemi.

Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia,

Znowu muzyka inna - znów zrazu brzęczenia

Lekkie i ciche, kilka cienkich strónek jęczy,

Jak kilka much, gdy z siatki wyrwą się pajęczéj.

Lecz strón coraz przybywa, już rozpierzchłe tony

Łączą się i akordów wiążą legijony,

I już w takt postępują zgodzonemi dźwięki,

Tworząc nutę żałosną tej sławnej piosenki:

O żołnierzu tułaczu, który borem, lasem

Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,

Na koniec pada u nóg konika wiernego,

A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.

Piosenka stara, wojsku polskiemu tak miła!

Poznali ją żołnierze, wiara się skupiła

Wkoło mistrza; słuchają, wspominają sobie

Ów czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie

Zanucili tę piosnkę i poszli w kraj świata;

Przywodzą na myśl długie swej wędrówki lata

Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie,

Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie

Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy.

Tak rozmyślając, smutnie pochylili głowy.

Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi,

Natęża, takty zmienia, cóś innego głosi.

I znowu spójrzał z góry, okiem struny zmierzył,

Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył:

Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne,

Że stróny zadzwoniły jak trąby mosiężne

I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła,

Marsz tryumfalny: "Jeszcze Polska nie zginęła!"

"Marsz, Dąbrowski, do Polski!" - I wszyscy klasnęli,

I wszyscy "Marsz Dąbrowski" chorem okrzyknęli!

Muzyk, jakby sam swojej dziwił się piosence,

Upuścił drążki z palców, podniosł w górę ręce,

Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona,

Powiewała poważnie broda podniesiona,

Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca,

We wzroku, ducha pełnym, błyszczał żar młodzieńca,

Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił,

Zakrył rękami, spod rąk łez potok się rzucił:

"Jenerale! - rzekł - ciebie długo Litwa nasza

Czekała... długo, jak my Żydzi Mesyjasza.

Ciebie prorokowali dawno między ludem

Śpiewaki, ciebie niebo obwieściło cudem.

Żyj i wojuj, o, ty nasz!..."

Mówiąc, ciągle szlochał.

Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!

Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował,

On, czapkę zdjąwszy, wodza rękę ucałował.

Poloneza czas zacząć. - Podkomorzy rusza

I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza,

I wąsa podkręcając, podał rękę Zosi,

I skłoniwszy się grzecznie, w pierwszą parę prosi.

Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi;

Dano hasło, zaczęto taniec - on prowadzi.

Nad murawą czerwone połyskają buty,

Bije blask z karabeli, świeci się pas suty,

A on stąpa powoli, niby od niechcenia;

Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia

Można tancerza czucia i myśli wyczytać:

Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać,

Pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha;

Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha,

On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie,

Dama raczyła spójrzeć, lecz milczy upornie;

On krok zwalnia, oczyma jej spójrzenie śledzi

I zaśmiał się na koniec - rad z jej odpowiedzi,

Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry

I swą konfederatkę z czaplinymi pióry

To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,

Aż włożył ją na bakier i podkręcił wąsa.

Idzie; wszyscy zazdroszczą, biegą w jego ślady,

On by rad ze swą damą wymknąć się z gromady;

Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi

I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;

Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,

Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić,

Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty

I zewsząd obwijają tanecznemi skręty;

Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa,

Jakby rzekł: "Nie dbam o was, zazdrośnikom biada!"

Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku

Prosto w tłum; tłum tancerzy nie śmie dostać w kroku;

Ustępują mu z drogi i - zmieniwszy szyki,

Puszczają się znów za nim.

Brzmią zewsząd okrzyki:

"Ach, to może ostatni! patrzcie, patrzcie, młodzi,

Może ostatni, co tak poloneza wodzi!"

I szły pary po parach hucznie i wesoło,

Rozkręcało się, znowu skręcało się koło,

Jak wąż olbrzymi, w tysiąc łamiący się zwojów;

Mieni się cętkowata, różna barwa strojów

Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca,

Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca

I odbita o ciemne murawy węzgłowia.

Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!

Tylko kapral Dobrzyński Sak ani kapeli

Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli.

Ręce w tył założywszy stoi zły, ponury,

Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury:

Jak lubił dla niej nosić kwiaty, pleść koszyczki,

Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki.

Niewdzięczna! chociaż tyle pięknych darów strwonił,

Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił,

On jeszcze!... Ile razy na parkanie siadał,

By ją dójrzeć przez okna! w konopie się wkradał,

Żeby patrzeć, jak ona pleła swe ogródki,

Rwała ogórki albo karmiła kogutki.

Niewdzięczna! Spuścił głowę, i na koniec świsnął

Mazurka, potem kaszkiet na uszy nacisnął

I szedł w obóz, gdzie stała przy armatach warta;

Tam dla rozerwania się zaczął grać w drużbarta

Z wiarusami, kielichem osładzając żałość.

Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.

Zosia tańczy wesoło; lecz choć w pierwszej parze,