Odbito wreszcie ów czwarty atak z tak straszną dla Turków szkodą, iż zdawało się, że musi nadejść chwila wytchnienia. Próżna nadzieja! Grzechot janczarek nie ustał do wieczora. Dopiero gdy wieczorną „kindię” zagrano, armaty umilkły i Turcy opuścili gruzy nowego zamku. Pozostali oficerowie zeszli wówczas z wału na drugą stronę. Mały rycerz, nie tracąc chwili czasu, rozkazał założyć wyłom, czym było można, więc kłodami drzewa, faszyną, gruzem, ziemią. Piechota, towarzystwo, dragoni, szeregowcy i oficerowie pracowali na wyścigi, bez różnicy szarży. Spodziewano się, że lada chwila ozwą się znów działa tureckie, ale ostatecznie dzień ów był dniem wielkiego zwycięstwa oblężonych nad oblegającymi, więc wszystkie twarze były jasne, a dusze płonęły nadzieją i chęcią dalszych zwycięstw.
Ketling z Wołodyjowskim, wziąwszy się po ukończeniu roboty przy wyłomie pod ręce, obchodzili majdan i mury, wychylali się przez blanki, by spoglądać na dziedzińce nowego zamku, i radowali się żniwem obfitym.
— Trup tam leży przy trupie! — rzekł ukazując na gruzy mały rycerz — a przy wyłomie stosy takie, że choć drabinę przystawiaj. Ketling! Twoich to armat robota!…
— Najlepsze to — odrzekł rycerz — iżeśmy tak ów wyłom założyli, że Turcy znów mają dostęp zamknięty i muszą nową minę podkładać. Potęga ich jako morze nieprzebrana, ale takie oblężenie za jaki miesiąc, dwa, musi się im uprzykrzyć.
— Przez ten czas pan hetman nadąży. Wreszcie, co bądź się stanie, myśmy przysięgą związani — rzekł mały rycerz.
W tej chwili spojrzeli sobie w oczy, po czym Wołodyjowski pytał ciszej:
— A uczyniłeś, com ci powiedział?
— Wszystko przygotowane — odszepnął Ketling — ale myślę, że do tego nie przyjdzie, bo naprawdę możemy się tu jeszcze trzymać bardzo długo i mieć wiele dni takich jak dzisiejszy.
— Daj, Boże, takie jutro!
— Amen! — odrzekł Ketling wznosząc ku niebu oczy.
Dalszą rozmowę przerwał im huk dział. Granaty poczęły znów iść na zamek. Kilka ich pękło jednak w górze i zgasło natychmiast na kształt letnich błyskawic.
Ketling popatrzył okiem znawcy.
— Na tym owo szańcu, z którego właśnie strzelają — rzekł — knoty mają przy granatach zbytnio wysiarkowane.
— Zaczyna dymić i na innych! — odrzekł Wołodyjowski.
I rzeczywiście tak było. Jak gdy jeden pies ozwie się wśród cichej nocy, inne poczynają mu wnet wtórować, i w końcu cała wieś brzmi szczekaniem — tak jedno działo w szańcach tureckich zbudziło wszystkie sąsiednie i oblężone miasto otoczył wieniec grzmotów. Tym razem strzelano jednak głównie na miasto, nie na zamek. Natomiast z trzech stron ozwało się kowanie min. Widocznie, mimo iż potężna opoka udaremniała niemal pracę górników, Turcy postanowili koniecznie wysadzić to skalne gniazdo w powietrze.
Z rozkazu Ketlinga i Wołodyjowskiego poczęto znów ciskać ręczne granaty kierując się odgłosem kilofów. Lecz po nocy nie można było poznać, czy ten sposób obrony przynosi jakowąś szkodę oblegającym.
Przy tym wszyscy zwrócili oczy i uwagę na miasto, na które leciały całe stada płomienistego ptactwa. Niektóre pociski pękały w górze, lecz inne, zakreśliwszy ognistą krzywiznę na niebie, wpadały między dachy domostw. Naraz krwawa łuna rozdarła w kilku miejscach ciemności. Płonął kościół Św. Katarzyny, cerkiew Św. Jura w dzielnicy ruskiej, a wkrótce zapłonęła i katedra ormiańska, która zresztą zapalona została jeszcze w dzień, obecnie zaś rozgorzała tylko pod granatami na nowo. Pożar potężniał z każdą chwilą i rozwidniał całą okolicę. Krzyk z miasta dochodził aż do starego zamku. Można było mniemać, że całe miasto się pali.
— Źle to jest — mówił Ketling — bo w mieszczanach serce upadnie.
— Niech wszystko spłonie — odrzekł mały rycerz — byle opoka nie skruszała, z której się można bronić!
Tymczasem krzyk wzmagał się coraz bardziej. Od katedry zajęły się ormiańskie składy kosztownych towarów, zbudowane na rynku do tej narodowości należącym. Płonęły tam bogactwa wielkie w złocie, srebrze, dywanach, skórach i drogich materiach. Po chwili tu i owdzie języki ognia poczęły się ukazywać nad domami.
Wołodyjowski zatrwożył się wielce.
— Ketling! — rzekł — Pilnuj rzucania granatów i psowaj, co możesz, w robocie min, ja zasię poskoczę do miasta, bo mi o panny dominikanki serce cierpnie. Bogu chwała, że zamek ostawili w spokoju i że się oddalić mogę…
W zamku nie było istotnie w tej chwili wiele do roboty, więc mały rycerz siadł na koń i odjechał. Wrócił dopiero po dwóch godzinach w towarzystwie pana Muszalskiego, który już po owym szwanku, poniesionym z ręki Hamdiego, wydobrzał, a teraz na zamek przybywał mniemając, że przy szturmach będzie mógł łukiem znaczną klęskę poganom zadać i sławę niepomierną uzyskać.
— Witajcie! — rzekł Ketling — Jużem był niespokojny. Co tam u dominikanek?
— Wszystko dobrze — odrzekł mały rycerz. — Ni jeden granat tam nie pękł. Miejsce jest zaciszne i przezpieczne.
— To chwała Bogu! A Krzysia się tam nie trwoży?
— Spokojna, jakoby u siebie w domu. Obie z Baśką siedzą w jednej celi, a pan Zagłoba z nimi. Jest tam i Nowowiejski, któremu przytomność wróciła. Prosił się ze mną na zamek, ale na nogach jeszcze nie może długo ustać. Ketling, jedź tam teraz, a ja cię tu zastąpię.
Ketling uściskał Wołodyjowskiego, bo go bardzo serce do kochanej Krzysi ciągnęło, i zaraz sobie kazał konia podawać. Lecz nim go przyprowadzono, wypytvwał jeszcze małego rycerza, co w mieście słychać?
— Mieszczanie gaszą ogień bardzo odważnie — odrzekł mały rycerz — ale bogatsi kupcy ormiańscy widząc, że im się składy palą, wysłali do księdza biskupa deputację z naleganiem, żeby miasto poddał. Dowiedziawszy się o tym, chociażem sobie obiecywał, że na te narady ich więcej nie pójdę, poszedłem. Tam dałem w pysk jednemu, któren najbardziej o poddanie nalegał, za co ksiądz biskup był na mnie krzyw. Źle, bracia! Już tam tchórz coraz bardziej ludzi oblatuje i coraz tańsza im nasza do obrony gotowość. Ganią nas tam, nie chwalą, bo powiadają, że na próżno miasto narażamy. Słyszałem także, że na Makowieckiego napadano za to, iż się układom przeciwił. Sam ksiądz biskup powiedział mu: „Wiary ni króla nie odstępujemy, a na cóż dalszy opór przydać się może? Widzisz (powiada), stąd zhańbione świątynie, panny poczciwe znieważone i dziatwę niewinną w jasyr wleczoną? Z traktatem zaś (powiada) możem jeszcze los ich zapewnić, a dla siebie wolny przechód warować!” Tak mówił ksiądz biskup, a pan jenerał głową kiwał i powtarzał: „Wolej bym zginął, ale to prawda!”
— Dziej się wola boża! — odpowiedział Ketling.
A Wołodyjowski ręce załamał.
— I żeby to choć była prawda! — zakrzyknął — ale Bóg świadek, że możemy się jeszcze bronić!
Tymczasem przyprowadzono konia. Ketling począł siadać pospiesznie. Wołodyjowski zaś rzekł mu na drogę:
— Ostrożnie przez most, bo tam gęsto granaty padają!
— Za godzinę wrócę — rzekł Ketling.
I odjechał.
Wołodyjowski wraz z Muszalskim poczęli obchodzić mury.
W trzech miejscach ciskano ręczne granaty, bo w trzech miejscach odzywało się kowanie. Po lewej stronie zamku kierował tą robotą Luśnia.
— A jak tam idzie? — spytał Wołodyjowski.
— Źle, panie komendancie! — odrzekł wachmistrz — Juchy już w skale siedzą i ledwie przy wejściu czasem którego skorupa zawadzi. Niewieleśmy wskórali…
W innych miejscach szło jeszcze gorzej, tym bardziej że niebo zasępiło się i począł padać deszcz, od którego zamakały knoty w granatach. Ciemność zawadzała także robocie.
Wołodyjowski odprowadził pana Muszalskiego nieco na stronę i zatrzymawszy się rzekł nagle: