— Słuchaj waćpan! A żebyśmy tak popróbowali onych kretów w norach wydusić?
— Widzi mi się: śmierć to pewna, bo przecie całe pułki janczarskie ich strzegą! Ha! Popróbujmy!
— Pułki ich strzegą, prawda, ale noc bardzo ciemna i łatwo ich konfuzja ogarnie. A pomyśl no waćpan: w mieście o poddaniu myślą; dlaczego? Bo mówią: „Miny pod wami, nie obronicie się!” — Toż by im się gęby zamknęły, gdyby tak jeszcze dziś w nocy posłać z wieścią: „Nie masz już min!” Dla takiej sprawy wartoli głową nałożyć czyli nie warto?
Pan Muszalski pomyślał chwilę, wreszcie zawołał:
— Warto! Dalibóg, warto!
— W jednym miejscu niedawno zaczęli kować — rzekł Wołodyjowski — i tych ostawim w spokoju, ale ot, z tej i z tamtej strony bardzo już się wryli. Weźmiesz waść pięćdziesięciu dragonów, wezmę ja tyluż i popróbujem ich przydusić. Masz waść ochotę?
— Ano, jest! Rośnie, rośnie! Wezmę za pas kilka gwoździ zadzierżystych do gwożdżenia armat, może się w drodze na jaką hakownicę natkniem.
— Czy się natkniem, wątpię, choć kilka hakownic blisko stoi, ale weź waść. Poczekamy tylko na Ketlinga, bo on lepiej od innych będzie wiedział, jak nam w nagłym razie przyjść w pomoc.
Ketling przyjechał, jak obiecał, jednej minuty nie uchybił, a w pół godziny potem dwa oddziały dragonów, po pięćdziesiąt ludzi każdy, zbliżyły się do wyłomu i poczęły się prześlizgiwać cicho na drugą stronę. Po czym znikli w ciemności. Ketling kazał rzucać jeszcze czas jakiś granaty, ale krótko, wreszcie zawiesił robotę i czekał. Serce biło mu niespokojnie, bo rozumiał dobrze, jak zuchwałe jest to przedsięwzięcie. Upłynął kwadrans, pół godziny, godzina; zdawało się, że już powinni byli dojść i poczynać, tymczasem przyłożywszy ucho do ziemi można było doskonale usłyszeć spokojne kowanie.
Nagle u stóp zamku ozwał się z lewej strony wystrzał pistoletowy, który zresztą w wilgotnym powietrzu i wobec strzelaniny z szańców nie rozległ się zbyt głośno i byłby może przebrzmiał bez zwrócenia na się uwagi załogi, gdyby nie wrzawa straszliwa, jaka nastała zaraz potem. „Doszli! — pomyślał Ketling. — Ale czy wrócą?” A tam zagrzmiały krzyki ludzkie, warczenie bębnów, świst piszczałek, wreszcie grzmot janczarek, pospieszny a bardzo bezładny. Strzelano ze wszystkich stron i tłumnie; widocznie całe oddziały nadbiegły w pomoc górnikom, lecz jak przewidywał pan Wołodyjowski, powstał zamęt i konfuzja ogarnęła janczarów, którzy w obawie, aby wzajem się nie razić, obwoływali się wielkimi głosami, paląc na oślep i po części w górę. Wrzaski i strzelanina wzmagały się z każdą chwilą. Jak gdy łakome krwi kuny wedrą się wśród głuchej nocy do uśpionego kurnika, w cichym budynku powstaje nagle niezmierny harmider i wrzawa, i gdakanie — taki warchoł uczynił się nagle wokół zamku. Z szańców poczęto ciskać na mury granaty, aby rozwidnić ciemność. Ketling, wyrychtowawszy[568] kilkanaście dział w kierunku strażowych wojsk tureckich, odpowiedział kartaczami. Rozgorzały aprosze tureckie, rozgorzały mury. W mieście poczęto bić w dzwony na trwogę, powszechne bowiem było mniemanie, że Turcy wdarli się już do fortecy. W szańcach sądzono przeciwnie, iż potężna wycieczka oblężonych atakuje wszystkie naraz roboty — i rozległ się alarm powszechny. Noc sprzyjała zuchwałemu przedsięwzięciu pana Wołodyjowskiego i Muszalskiego, bo uczyniła się bardzo ciemna. Wystrzały armatnie i granaty rozdzierały tylko na chwilę pomrokę, która potem stawała się jeszcze czarniejszą. Na koniec upusty niebieskie otworzyły się nagle i poczęły lać potoki dżdżu. Grzmoty zgłuszyły strzelaninę i zataczając się kołem, dudniąc, hucząc, budziły straszne echo w skałach. Ketling zeskoczył z wałów, pobiegł na czele kilkunastu ludzi do wyłomu i czekał.
Lecz nie czekał już długo. Wkrótce ciemne postacie zaroiły się między belkami, którymi zasłonięty był otwór.
— Kto idzie? — krzyknął Ketling.
— Wołodyjowski! — brzmiała odpowiedź.
I dwaj rycerze padli sobie po chwili w objęcia.
— Cóż, jak tam? — pytali oficerowie, których coraz więcej zbiegało się do wyłomu.
— Chwała Bogu! Górnicy wybici do nogi, narzędzia połamane i rozrzucone, na nic ich robota!
— Chwała Bogu! Chwała Bogu!
— A Muszalski ze swoimi jest już?
— Nie masz go jeszcze.
— Może by skoczyć im w pomoc? Mości panowie! Komu wola?
Ale w tej chwili wyłom zaroił się na nowo. To ludzie Muszalskiego wracali z pośpiechem i w znacznie pomniejszonej liczbie, bo ich siła od kul poległo. Wracali jednak radośnie, bo z równie pomyślnym skutkiem. Niektórzy żołnierze poprzynosili kilofy, świdry, oskardy do łamania skały, na dowód, że byli w samej minie.
— A gdzie pan Muszalski? — spytał Wołodyjowski.
— Prawda! Gdzie pan Muszalski? — powtórzyło kilka głosów.
Ludzie spod komendy przesławnego łucznika poczęli na się spoglądać, wtem jeden dragon, mocno ranny, ozwał się słabym głosem:
— Pan Muszalski poległ. Widziałem, jak padł, ja też padłem koło niego, alem się podniósł, on zaś ostał…
Rycerze bardzo się zmartwili usłyszawszy o śmierci łucznika, był to bowiem jeden z pierwszych kawalerów w wojskach Rzeczypospolitej. Wypytywano jeszcze dragona, jak się to stało, lecz ów odpowiadać nie mógł, gdyż krew ciurkiem z niego uchodziła, a wreszcie zwalił się jak snop na ziemię.
Rycerze zaś biadać poczęli z żalu po panu Muszalskim.
— Zostanie pamięć jego w wojsku — mówił pan Kwasibrocki — a kto to oblężenie przeżyje, ten imię jego będzie wysławiał.
— Nie narodzi się już taki drugi łucznik! — rzekł jakiś głos.
— Był to mąż najsilniejszy w ręku w całym Chreptiowie — ozwał się mały rycerz. — Talara on palcem przycisnąwszy, w świeżą deskę całkiem wpychał. Jeden tylko pan Podbipięta, Litwin, siłą go przenosił, ale ów pod Zbarażem zabit, a z żywych chyba by pan Nowowiejski na rękę mu wytrzymał.
— Wielka, wielka strata — mówili inni. — Tylko dawniej rodzili się tacy kawalerowie.
Tak uczciwszy pamięć łucznika poszli na wał. Wołodyjowski wnet pchnął gońca z wiadomością do pana generała i księdza biskupa, że miny popsowane, a górnicy przez wycieczkę pobici.
Z wielkim zdumieniem przyjęto tę nowinę w mieście, ale — któż by się spodziewał! — z tajoną niechęcią. I pan generał, i ksiądz biskup byli zdania, że te chwilowe tryumfy miasta nie uratują, a rozdrażnią tylko tym więcej srogiego lwa. Mogły być one pożyteczne tylko w takim razie, gdyby mimo nich zgodzono się na poddanie, toteż obaj główni przywódcy postanowili dalej traktaty prowadzić.
Lecz ani pan Wołodyjowski, ani Ketling nie przypuszczali nawet na chwilę, by taki tylko skutek miały wywrzeć przysłane przez nich szczęsne wieści. Byli, owszem, pewni, że teraz otucha wstąpi w najsłabsze serca i że wszyscy nową ochotą do zaciekłego oporu rozgorzeją. Bo miasta niepodobna było wziąć nie zdobywszy pierwej zamku, więc jeśli zamek nie tylko się opierał, ale w dodatku gromił, oblężeni nie mieli najmniejszej potrzeby uciekać się do układów. Zapasów był dostatek, prochów także; wobec tego należało tylko pilnować bram i gasić pożary w mieście.
Podczas całego oblężenia była to najradośniejsza noc dla małego rycerza i dla Ketlinga. Nigdy nie mieli tak wielkiej nadziei, że i sami wyjdą zdrowo z tych tureckich obieży, i równie zdrowo najdroższe głowy wyprowadzą.
— Jeszcze parę szturmów — mówił mały rycerz — a jak Bóg na niebie, Turcy się zniechęcą i głodem będą nas chcieli zniewolić. A owóż zapasów jest dość. September[569] ci to przy tym za pasem: za dwa miesiące poczną się słoty i zimna, niezbyt to wytrzymałe wojska; niech raz dobrze przemarzną, to i odejdą.
— Wielu z nich z krain etiopskich pochodzi — odrzekł Ketling — albo z różnych takich, w których pieprz rośnie, i tych lada zamróz zwarzy. Dwa miesiące w najgorszym razie, nawet przy szturmach wytrzymamy. Niepodobna też przypuścić, aby żadna odsiecz nie przybyła. Ocknie się wreszcie Rzeczpospolita, choćby zaś nawet pan hetman wielkiej potęgi nie zebrał, podjazdami będzie Turków nękał.