— Tak, to ze wszech miar prawda — powtórzył w zamyśleniu pielgrzym, patrząc na elfa siedzącego z opuszczoną głową. - Rokowania pokojowe to targ. Jarmark. Żeby jedni mogli być kupieni, inni muszą być sprzedani. Taką koleją toczy się świat. Rzecz w tym, by nie kupić za drogo…
— I nie sprzedać się za tanio — dokończył elf, nie unosząc głowy.
— Zdrajcy! Nikczemne łajdaki!
— Skurwysyny!
— An'badraigh aen cuach!
— Psy nilfgaardzkie!
— Cisza! — ryknął Hamilcar Danza, waląc pancerną pięścią w balustradę krużganka. Strzelcy z galerii wycelowali kusze w stłoczonych w cul de sac elfów.
— Spokój! — ryknął jeszcze głośniej Danza. - Dość! Uciszcie się, panowie oficerowie! Więcej godności!
— Masz czelność mówić o godności, szubrawcze? — krzyknął Coinneach Dá Reo. - Przelewaliśmy za was krew, przeklęci Dh'oine! Za was, za waszego cesarza, który przyjął od nas przysięgę wierności! Tak się odwdzięczacie? Wydajecie nas tym oprawcom z Północy? Jak przestępców! Jak zbrodniarzy!
— Powiedziałem, dość! - Danza znowu łupnął pięścią w balustradę, aż echo poszło. - Przyjmijcie do wiadomości fakt dokonany, panowie elfy! Zawarte w Cintrze ugody, będące warunkami zawarcia pokoju, nakładają na Cesarstwo obowiązek wydania Nordlingom przestępców wojennych…
— Przestępców? — krzyknął Riordain. - Przestępców? Ty plugawy Dh'oine!
— Przestępców wojennych — powtórzył Danza, zupełnie nie zwracając uwagi na tumult w dole. Tych oficerów, na których ciążą udowodnione zarzuty terroryzmu, mordów na ludności cywilnej, zabijania i torturowania jeńców, masakrowania rannych w lazaretach…
— Wy skurwysyny! — wrzasnął Angus Bri Cri. - Zabijaliśmy, bo była wojna!
— Zabijaliśmy z waszego rozkazu!
— Cuach'te aep arse, bloede Dh'oine!
— To rzecz postanowiona! — powtórzył Danza. - Wasze obelgi i krzyki nie zmienią niczego. Proszę pojedynczo podchodzić do kordegardy, proszę nie stawiać oporu podczas zakuwania w kajdany.
— Trzeba było zostać, gdy oni uciekali za Jarugę — zgrzytnął zębami Riordain. - Trzeba było zostać i bić się dalej w komandach. A my, durnie, głupcy, idioci, dotrzymaliśmy żołnierskiej przysięgi! Dobrze nam tak!
Isengrim Faoiltiarna, Żelazny Wilk, najsławniejszy, legendarny już nieomal dowódca Wiewiórek, teraz pułkownik cesarski, z kamienną twarzą zdarł z rękawa i naramienników srebrne błyskawice brygady «Vrihedd», cisnął je na płyty dziedzińca. Inni oficerowie szli za jego przykładem. Patrzący na to z galerii Hamilcar Danza zmarszczył brwi.
— Demonstracja jest niepoważna — powiedział. - Nadto, na miejscu panów nie pozbywałbym się tak lekkomyślnie cesarskich insygniów. Czuję się w obowiązku poinformować panów, że jako cesarskim oficerom podczas negocjowania warunków pokoju zagwarantowano panom sprawiedliwe procesy, łagodne wyroki i rychłą amnestię…
Stłoczone w cul sac elfy zaryczały zgodnym, gromkim, dudniącym wśród murów śmiechem.
— Zwracam też uwagę panów — dodał spokojnie Hamilcar Danza — na fakt, że wydajemy Nordlingom tylko was. Trzydziestu dwóch oficerów. Nie wydajemy ani jednego z żołnierzy, którymi dowodziliście. Ani jednego.
Śmiech w cul de sac ścichł, jak ucięty nożem.
Wiatr dmuchnął w ognisko, miotnął gradem iskier, uderzył w oczy dymem. Z przełęczy znowu rozległo się wycie.
— Kupczyli wszystkim — przerwał milczenie elf. - Wszystko było na sprzedaż. Honor, wierność, słowo szlacheckie, przysięga, zwykła przyzwoitość… To były po prostu towary, mające wartość tak długo, jak długo był na nie popyt i koniunktura. A gdy nie było, nie warte były funta kłaków i szły w kąt. Na śmietnik.
— Na śmietnik historii — skinął głową pielgrzym. - Macie rację, panie elfie. Tak to wyglądało tam, wtedy w Cintrze. Wszystko miało swoją cenę. I było warte tyle, ile można było dostać jako ekwiwalent. Co rano zaczynała się giełda. I jak na prawdziwej giełdzie, co i rusz trafiały się niespodziewane hossy i bessy. I jak na prawdziwej giełdzie, trudno było oprzeć się wrażeniu, że ktoś pociąga za nitki.
— Czy ja dobrze słyszę? - spytał przeciągle Shilard Fitz-Oesterlen, dając tonem i miną wyraz niedowierzaniu. - Czy mnie słuch nie myli?
Berengar Leuvaarden, specjalny wysłannik cesarski, nie zadał sobie trudu, by odpowiadać. Rozparty na fotelu, nadal kontemplował falowanie wina w kołysanym pucharze.
Shilard napuszył się, po czym przywołał na twarz maskę pogardy i wyższości. Mówiącą: "Albo łżesz, psi synu, albo chcesz mnie podejść, wypróbować. W obu wypadkach rozgryzłem cię".
— Mam więc rozumieć — powiedział, zadarłszy nos — że po daleko idących ustępstwach w sprawach granic, w sprawie jeńców wojennych i zwrotów zdobyczy, w sprawie oficerów brygady «Vrihedd» i komand Scoia'tael, cesarz rozkazuje mi, bym poszedł na ugodę i zaakceptował niemożliwe roszczenia Nordlingów względem repatriacji osadników?
— Zrozumiał pan doskonale, baronie — odrzekł Berengar Leuvaarden, charakterystycznie przeciągając sylaby. - Zaiste, pełen jestem podziwu dla pańskiej lotności.
— Na Wielkie Słońce, panie Leuvaarden, czy wy tam w stolicy, zastanawiacie się czasem nad skutkami waszych decyzji? Nordlingowie już teraz szepczą, że nasze cesarstwo to kolos na glinianych nogach! Już teraz krzyczą, że nas zwyciężyli, pobili, przepędzili! Czy cesarz pojmuje, że pójść na dalsze ustępstwa to znaczy zaakceptować ich aroganckie i wygórowane ultimatum? Czy cesarz rozumie, że oni potraktują to jako przejaw słabości, co może mieć w przyszłości opłakane skutki? Czy cesarz rozumie, wreszcie, jaki los spotka kilka tysięcy naszych osadników w Brugge i Lyrii?
Berengar Leuvaarden przestał kołysać pucharem i wpił w Shilarda oczy, czarne jak węgielki.
— Przekazałem panu baronowi rozkaz cesarski — wycedził. - Gdy pan baron wykona go i wróci do Nilfgaardu, zechce sam wypytać cesarza o to, czemu taki nierozumny. Może zechce też udzielić cesarzowi reprymendy. Ofukać go. Złajać. Czemu nie? Ale sam. Bez mojego pośrednictwa.
Aha, pomyślał Shilard. Już wiem. Siedzi przede mną nowy Stefan Skellen. I trzeba z nim tak, jak ze Skellenem.
Ale przecież jasne jest, że nie przybył tu bez celu. Rozkaz mógł przywieźć zwykły kurier.
— Cóż — zaczął, pozornie swobodnie, a nawet konfidencjonalnie. - Biada zwyciężonym! Ale rozkaz cesarski jest jasny i konkretny, w taki sam sposób będzie więc wykonywany. Postaram się też o to, by wyglądało to na wynik negocjacji, nie na zupełne kapitulanctwo. Znam się na tym. Jestem dyplomatą od trzydziestu lat. I czterech pokoleń. Mój ród to jedna ze znaczniejszych, bogatszych… i bardziej wpływowych rodzin…
— Wiem, wiem, a jakże — przerwał z lekkim uśmieszkiem Leuvaarden. - Dlatego tu jestem.
Shilard ukłonił się lekko. Czekał cierpliwie.
— Trudności w porozumieniu — zaczął wysłannik, kołysząc pucharem — wystąpiły dlatego, że pan, drogi baronie, raczy mniemać, że zwycięstwo i podbój polegają na bezsensownym ludobójstwie. Na tym, by gdzieś tam w skrwawioną ziemię wbić drzewce sztandaru, krzycząc: "Dotąd moje, zdobyłem!" Podobne mniemanie jest, niestety, dość szeroko rozpowszechnione. Dla mnie jednak, panie baronie, jak równierz dla ludzi, którzy dali mi pełnomocnictwa, zwycięstwo i podbój polegają na rzeczach krańcowo odmiennych. Zwycięstwo ma wyglądać tak: pokonani zmuszeni są do kupowania dóbr produkowanych przez zwycięzców, ba, czynią to z chęcią, bo dobra zwycięzców są lepsze i tańsze. Waluta zwycięzców jest mocniejsza niż waluta pokonanych i pokonani mają do niej znacznie większe zaufanie niż do swojej własnej. Czy mnie pan rozumie, panie baronie Fitz-Oesterlen? Czy zaczyna pan pomału odróżniać zwycięzców od zwyciężonych? Czy pojmuje pan, komu naprawdę biada?