Urwał, odetchnął ciężko. Udając, że nie widzi, jak dziewczyna wciąż kręci opuszczoną głową, wciąż zaprzeczając dalszym krzywdzącym zarzutom, może nawet bardziej krzywdzącym przez to, że nie wypowiedziane.
Odetchnął głęboko i głośno.
— Czy wiesz, mała ćmo, że to, co przed sobą widzisz, to jest płomień?
— Wiem, Wasza Cesarska Mość.
Milczeli długo. Zapach wiosny nagle zakręcił im w głowach. Obydwojgu.
— Być cesarzową — powiedział wreszcie głucho Emhyr — to wbrew pozorom niełatwy kawałek chleba. Nie wiem, czy będę zdolny cię pokochać.
Kiwnęła głową na znak, że i to wie. Zobaczył łzę na jej policzku. Jak wtedy, w zamczysku Stygga, poczuł, jak poruszył się utkwiony w jego sercu okruszek zimnego szkła.
Objął ją, mocno przycisnął do piersi, pogładził po włosach pachnących konwalią.
— Moja ty biedna… — powiedział nieswoim głosem. - Moja ty mała, biedna racjo stanu.
W całej Cintrze dzwoniły dzwony. Dostojnie, głęboko, uroczyście. Ale jakoś dziwnie żałobnie.
Niecodzienna uroda, pomyślał hierarcha Hemmelfart, patrząc, jak wszyscy, na wieszany portret rozmiarów, jak pozostałe, co najmniej pół sążnia na sążeń. Dziwna uroda. Głowę dam, że to jakaś metyska. Głowę stawię, że ma w żyłach przeklętą krew elfów.
Ładna, myślał Filtest, ładniejsza niż na miniaturce, którą pokazywali mi ludzie z wywiadu. Ale cóż, portrety zwykle pochlebiają.
Zupełnie niepodobna do Calanthe, myślała Meve. Zupełnie niepodobna do Roegnera. Zupełnie niepodobna do Pavetty… Hmmm… Plotkowano… Ale nie, to niemożliwe. To musi być krew królewska, prawowita władczyni Cintry. Musi. Wymaga tego racja stanu. I historia.
To nie jest tak, którą widywałem w snach, myślał niedawno przybyły do Cintry Esterad Thyssen, król Koviru. To z całą pewnością nie ta. Ale nie powiem tego nikomu. Zachowam to dla siebie i dla mojej Zuleyki. Razem z moją Zuleyką zdecydujemy, w jaki sposób wykorzystamy widzę, jaką dały nam sny.
Mało brakowało, a ona byłaby moją żoną, ta Ciri, myślał Kistrin z Verden. Byłbym wtedy księciem Cintry, wedle zwyczaju następcą tronu… I zginąłbym pewnie jak Calanthe. Dobrze, oj, dobrze się stało, że ona wtedy przede mną uciekła.
Nawet przez chwilę nie wierzyłem w opowieść o wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia, myślał Shilard Fitz-Oesterlen. Nawet przez chwilę. A jednak Emhyr żeni się z tą dziewczyną. Odrzuca możliwość pojednania z książętami, zamiast którąś z nilfgaardzkich księżniczek, bierze za żonę Cirillę z Cintry. Dlaczego? By zawładnąć tym małym, nędznym kraikiem, którego połowę, jeśli nie więcej, i tak uzyskałbym dla cesarstwa w negocjacjach? By zawładnąć ujściem Jarugi, które i tak jest już we władaniu nilfgaardzko-novigradzko-kovirskich spółek handlu morskiego?
Nic nie rozumiem z tej racji stanu, nic.
Podejrzewam, że nie wszystko mi mówią.
Czarodziejki, myślał Dijkstra. To robota czarodziejek. Ale niech będzie. Widocznie było pisane, że Ciri zostanie królową Cintry, żoną Emhyra i cesarzową Nilfgaardu. Widocznie tak chciało przeznaczenie. Pozwolą jej żyć.
Portret znalazł się wreszcie na swoim miejscu, wieszający go pachołkowie odstąpili, zabrali drabiny.
W długim rzędzie pociemniałych i zakurzonych nieco konterfektów władców Cintry, za kolekcją Cerbinów i Coramów, za Corbettem, Dagoradem i Roegnerem, za dumą Calanthe, za melancholijną Pavettą, wisiał portret ostatni. Przedstawiający obecnie łaskawie panującą monarchinię. Sukcesorkę tronu i królewskiej krwi.
Portret szczupłej dziewczyny o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubranej w białą sukienkę z zielonymi rękawkami.
Cirilla Fiona Elen Riannon.
Królowa Cintry i cesarzowa Nilfgaardu.
Przeznaczenie, myślała Filippa Eilhart, czując na sobie wzrok Dijkstry.
Biedne dziecko, myślał Dijkstra, patrząc na portret. Myśli pewnie, że to już koniec strapień i nieszczęść. Biedne dziecko.
Dzwony Cintry dzwoniły, płosząc mewy.
— Krótko po zakończeniu rokowań i podpisaniu pokoju cintryjskiego — wznowił swą opowieść pielgrzym — w Novigradzie wyprawiono huczne kilkudniowe święto, festyn, którego ukoronowaniem była wielka i uroczysta defilada wojsk. Dzień, jak przystało na pierwszy dzień nowej ery, był prawdziwie piękny…
— Mamy rozumieć — spytał sarkastycznie elf — że waszmość byłeś tam obecny? Na owej defiladzie?
— Po prawdzie, to trochę się spóźniłem — pielgrzym ewidentnie nie należał do takich, których sarkazm peszy. - Dzień, jak rzekłem, był piękny. Od samego świtu zapowiadał się taki.
Vascoigne, komendant fortu Drakenborg, do niedawna zastępca komendanta do spraw politycznych, niecierpliwie uderzył się pejczem po cholewie.
— Szybciej tam, szybciej — ponaglił. - Następni czekają! Po tym zawartym w Cintrze pokoju mamy tu huk roboty!
Kaci, założywszy skazańcom stryczki, odstąpili. Vascoigne trzasnął pejczem o cholewę.
— Jeżeli któryś ma coś do powiedzenia — rzekł sucho — to teraz właśnie jest ostatnia chwila.
— Niech żyje wolność — powiedział Cairbre aep Diared.
— Sąd był tendencyjny — powiedział Orestes Kopps, maruder, rabuś i morderca.
— Pocałujcie mnie w dupę — powiedział Robert Pilch, dezerter.
— Przekażcie panu Dijkstrze, że żałuję — powiedział Jan Lennep, agent, skazany za łapownictwo i złodziejstwo.
— Nie chciałem… Ja naprawdę nie chciałem — załkał, chwiejąc się na brzozowym pieńku, Istvan Igalffy, były komendant fortu, zdjęty za stanowiska i postawiony przed trybunałem za czyny, których dopuszczał się wobec więźniarek.
Słońce, oślepiające jak roztopione złoto, eksplodowało nad palisadą fortu. Słupy szubieniczne rzuciły długie cienie. Nad Drakenborgiem wstawał nowy, piękny, słoneczny dzień.
Pierwszy dzień nowej ery.
Vascoigne uderzył się pejczem po cholewie. Wzniósł i opuścił rękę.
Pieńki wykopnięto spod nóg.
Wszystkie dzwony Novigradu biły, ich głębokie i jękliwe dźwięki obijały się o dachy i mansardy kupieckich kamienic, rozpływały się echem wśród uliczek. Wysoko strzelały race i sztuczne ognie. Tłum ryczał, wiwatował, rzucał kwiaty, podrzucał czapki, machał chusteczkami, nałęczkami, chorągiewkami, ba, nawet spodniami.
— Niech żyje Wolna Kompania!
— Niech żyyy-jeee!
— Niech żyją kondotierzy!
Lorenzo Molla zasalutował tłumowi, przesłał całus pięknym mieszczankom.
— Jeśli płacić premię będą równie wylewnie, jak wiwatują — przekrzyczał zgiełk — to jesteśmy bogaci!
— Szkoda — powiedziała przez ściśnięte gardło Julia Abatemarco. - Szkoda, że Frontino nie doczekał…
Jechali stępa główną ulicą miasta, Julia Adam «Adieu» Pangratt i Lorenzo Molla, na czele Kompani, odświętnie odzianej, uformowanej w równiutkie czwórki tak, że żaden z wypucowanych i wyszczotkowanych do połysku koni nie wysuwał z szyku nosa nawet o cal. Kondotierskie konie były jak ich jeźdźcy — spokojne i dumne, nie płoszyły się wiwatami i wrzaskiem tłumu, lekkimi zaledwie, niemal niezauważalnymi szarpnięciami głów reagowały na lecące ku nim wieńce i kwiaty.
— Niech żyją kondotierzy!
— Niech żyje «Adieu» Pangratt! Niech żyje "Słodka Trzpiotka"!
Julia ukradkiem otarła łzę, łapiąc w locie rzucony z tłumu goździk.
— Nawet nie marzyłam… — powiedziała. - Taki triumf… Szkoda, że Frontino…
— Tyś romantyczka jest — uśmiechnął się Lorenzo Molla. - Ty się wzruszasz, Julia.