— Wzruszam. Baczność, wiara! Na lewooo! Patrz!
Wyprężyli się w siodłach, zwracając głowy ku trybunie i ustawionym na niej tronem i stolcom. Widzę Foltesta, pomyślała Julia. Ten brodaty to chyba Henselt z Kaedwen, a ten przystojny to Demawend z Aedirn… Ta matrona to musi być królowa Hedwig… A ten szczeniak obok niej to królewicz Radowid, syn tego zamordowanego króla… Biedny smarkacz…
— Niech żyją kondotierzy! Niech żyje Julia Abatemarco! Wiwat «Adieu» Pangratt! Wiwat Lorenzo Molla!
— Niech żyje konetabl Natalis!
— Niech żyją królowie! Foltest, Demawend, Henselt, niech żyją!
— Niech żyje Dijkstra! — ryknął jakiś wazeliniarz.
— Niech żyje jego Świątobliwość! - wrzasnęło z tłumu kilku opłaconych krzykaczy. Cyrus Engelkind Hemmelfart, hierarcha Novigradu, wstał, pozdrowił tłum i defilujące wojsko wzniesieniem rąk, mało wytwornie obracając się zadkiem do królowej Hedwig i nieletniego Radowida, zasłaniając ich połami swej obszernej szaty.
Nikt nie krzyknie: "Niech żyje Radowid", pomyślał zasłonięty opasłym tyłkiem hierarchy królewicz. Nikt nawet nie spojrzy w moją stronę. Nikt nie wzniesie okrzyku na cześć mojej matki. Ani nawet nie wspomni mojego ojca, nie ogłosi okrzykiem jego sławy. Dziś, w dniu triumfu, w dniu zgody, przymierza, do którego ojciec wszakże się przyczynił. Dlatego go zamordowano.
Poczuł na karku spojrzenie. Delikatne jak coś, czego nie znał — lub znał, ale tylko z marzeń. Coś, co było jak muśnięcie miękkich i gorących kobiecych ust. Odwrócił głowę. Zobaczył wpite w siebie ciemne, bezdenne oczy Filippy Eilhart.
Poczekajcie, pomyślał królewicz, odwracając wzrok. Tylko poczekajcie.
Nikt nie mógł wówczas przewidzieć i zgadnąć, że z tego trzynastolatka, teraz osoby bez żadnego znaczenia w kraju rządzonym przez Radę Regencyjną i Dijkstrę, wyrośnie król. Król, który — odpłaciwszy wszystkim doznane przez siebie i matkę zniewagi — przejdzie do historii jako Radowid V Srogi.
Tłum wiwatował. Pod kopyta defilujących kondotierskich koni sypało się kwiecie.
— Julia?
— Słucham, Adieu.
— Wyjdź za mnie. Zostań moją żoną.
Słodka Trzpiotka długo nie odpowiadała, dochodząc do siebie po zaskoczeniu. Tłum wiwatował. Hierarcha Novigradu, spocony, łapiący powietrze, jak wielki tłusty sum, błogosławił z trybuny mieszczan i defiladę, miasto i świat.
— Przecież ty jesteś żonaty, Adamie Pangratt!
— Jestem w separacji. Rozwiodę się.
Julia Abatemarco nie odpowiedziała. Odwróciła głowę. Zaskoczona. Speszona. I bardzo szczęśliwa. Nie wiedzieć czemu.
Tłum wiwatował i rzucał kwiaty. Nad dachami z trzaskiem i dymem eksplodowały race i fajerwerki.
Dzwony Novigradu zanosiły się jękiem.
Kobieta, pomyślała Nenneke. Gdy wysyłałam ją na tę wojnę, była dziewczynką. Wróciła kobietą. Jest pewna siebie. Świadoma siebie. Spokojna. Opanowana. Kobieca.
Wygrała tę wojnę. Nie pozwalając, by wojna ją zniszczyła.
— Debora — kontynuowała wyliczanie cichym, ale pewnym głosem Eurneid — umarła na tyfus w obozie pod Mayeną. Prune utonęła w Jarudze, gdy wywróciła się łódź z rannymi. Myrrhę zabiły elfy, Wiewiórki, podczas napadu na lazaret pod Armerią… Katje…
— Mów, dziecko — ponagliła łagodnie Nenneke.
— Katje — odchrząknęła Eurneid — poznała w szpitalu rannego Nilfgaardczyka. Po zawarci pokoju, gdy wymieniano jeńców, poszła razem z nim do Nilfgaardu.
— Zawsze twierdziłam — westchnęła ręka kapłanka — że miłość nie zna granic ni kordonów. A co z Iolą Drugą?
— Żyje — pospieszyła z zapewnieniem Eurneid. - Jest w Mariborze.
— Dlaczego nie wraca?
Adeptka pochyliła głowę.
— Ona nie wróci do świątyni, matko — powiedziała cicho. - Jest w szpitalu pana Milo Vanderbrecka, tego chirurga, niziołka. Powiedziała, że chce leczyć. Że tylko temu się poświęci. Wybacz jej, matko Nenneke.
— Wybaczyć? - parsknęła kapłanka. - Ja jestem z niej dumna.
— Spóźniłaś się — syknęła Filippa Eilhart. - Spóźniłaś się na uroczystość z udziałem królów. Do kroćset diabłów, Sigismund, twoja arogancja względem protokołu jest na tyle dobrze znana, byś nie musiał się z nią nachalnie obnosić. Zwłaszcza dziś, w takim dniu…
— Miałem powody — Dijkstra ukłonem odpowiedział na spojrzenie królowej Hedwig i uniesienie brwi hierarchy Novigradu. Złowił okiem skrzywienie na twarzy kapłana Willemera i grymas pogardy na godnym bicia na monetach obliczu króla Foltesta.
— Muszę z tobą porozmawiać, Fil.
Filippa zmarszczyła brew.
— W cztery oczy zapewnie?
— Najlepiej by było — Dijkstra uśmiechnął się lekko. - Jeśli jednak uznasz za stosowne, zgodzę się na kilka dodatkowych par oczu. Dajmy na to, pięknych oczu pań z Montecalvo.
— Ciszej — zasyczała czarodziejka zza uśmiechniętych warg.
— Kiedy mogę się spodziewać audiencji?
— Zastanowię się i dam ci znać. Teraz zostaw mnie w spokoju. To jest podniosła uroczystość. To jest wielkie święto. Przypominam ci o tym, jeśli sam nie zauważyłeś.
— Wielkie święto?
— Stoimy u progu nowej ery, Dijkstra.
Szpieg wzruszył ramionami.
Tłum wiwatował. Strzelały w niebo fajerwerki. Dzwony Novigradu biły, biły na triumf, na chwałę. Ale brzmiały jakoś dziwnie żałobnie.
— Potrzymaj na lejce, Jarre — powiedziała Lucienne. - Zgłodniałam, przegryzę cosiczek. Daj, zamotam ci rzemień na rękę. Ja wiem, tobie jedną nijak.
Jarre czuł bijące na twarzy rumieńce wstydu i upokorzenia. Nie przyzwyczaił się jeszcze. Wciąż miał wrażenie, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko gapić się na kikut, za założony i zszyty rękaw. Że cały świat nie myśli o niczym innym, tylko by widzieć kalectwo, by współczuć kalece obłudnie i żałować nieszczerze, a w skrytości ducha pogardzać nim i mieć go za coś, co nieładnie zakłóca ładny ład tym, że brzydko i nachalnie istnieje. Że ośmiela się istnieć.
Lucienne, musiał jej to przyznać, trochę różniła się pod tym względem od całego świata. Ani nie udawała, że nie widzi, ani nie popadała w manierę upokorzającego pomagania i jeszcze bardziej upokarzającej litości. Jarre był bliski myśli, że jasnowłosa dziewczyna wozaczka traktuje go naturalnie i normalnie. Ale odpędzał od siebie tę myśl. Nie akceptował jej.
Bo wciąż nie mógł zdobyć się na to, by sam siebie traktować normalnie.
Wiozący inwalidów wojennych wóz skrzypiał i turkotał. Po krótkim okresie deszczów przyszły upały, rozjeżdżone przez wojskowe tabory wyboje zaschły i zastygły w grzebienie, granie i garby o fantastycznych kształtach, przez które musiał toczyć się ciągnięty przez czwórkę koni wehikuł. Na co większych wybojach wóz aż skakał, trzeszczał, pudło kołysało się jak okręt w czasie sztormu. Kalecy — głównie — głównie beznodzy — żołnierze klęli wówczas równie wyszukanie, co plugawie, a Lucienne — by nie spaść — przytulała się do Jarre i obejmowała go, obdzielając chłopca szczodrze swym magicznym ciepłem, przedziwną miękkością i podniecającą mieszanką zapachów koni, rzemieni, siana, owsa i młodego, intensywnego, dziewczęcego potu.
Wóz zeskoczył z kolejnego wyboju, Jarre zebrał luz okręconych wokół przegubu lejcy. Lucienne, gryząc na przemian chleb i kiełbasę, przytuliła się do jego boku.
— No, no — zauważyła jego mosiężny medalion i niecnie wykorzystała fakt, że jedną rękę miał zajętą lejcami. - I ciebie też nabrali? Amulet niezapominajka? Oj, przechera iście ten, co tę fidryguszkę wymyślił. Wielki był na nią popyt czasu tej wojny, większy jeno na wódkę chyba. A jakież to w środeczku imię dziewczęce, obaczmy…