— Lucienne — Jarre spłonął jak alkiermes, czuł, że za chwilę krew tryśnie mu z jagód. - Muszę cię prosić… być nie otwierała… Wybacz, ale to rzecz osobista. Nie chciałbym cię urazić, ale…
Wóz podskoczył, Lucienne przytuliła się, a Jarre się zamknął.
— Ci… ril… la — wysylabizowała wozaczka z trudem, ale i tak zaskakując Jarre, który nie podejrzewał wiejskiej dziewczyny o tak daleko sięgające zdolności.
— Nie zapomni o tobie — zatrzasnęła medalion, puściła łańcuszek, spojrzała na chłopca. - Owa Cirilla, znaczy się. Jeśli prawdziwie kochała. Furda czary i amulety. Jeśli prawdziwie kochała, to nie zapomniała, była wierna. Czeka.
— Na to? — Jarre uniósł kikut.
Dziewczyna zmrużyła lekko oczy, niebieściutkie jak bławatki.
— Jeśli prawdziwie kochała — powtórzyła twardo — to czeka, a reszta furda. Wiem to.
— Aż tak wielką masz w tym względzie eksperiencję?
— Nie twoja rzecz — teraz na Lucienne wypadła kolej zarumienić się lekko — z kim i co miałam. A nie dumaj aby, że ja z tych, co to ino skiń na nie, a one już gotowe spermiencje jakieś na sianie wyczyniać. Ale co wiem, to wiem. Jeśli się chłopa kocha, to całego, a nie we fragmentach. Tedy furda, jeśli nawet który fragment ubył.
Wóz podskoczył.
— Upraszczasz nieco — rzekł przez zaciśnięte zęby Jarre, chciwie wdychając zapach dziewczyny. - Mocno upraszczasz i mocno idealizujesz, Lucienne. Raczysz nie zauważać choćby detalu tak drobnego, że to, czy mężczyzna jest cały, przesądza o jego zdolności do utrzymania żony i rodziny. Kaleka nie jest zdolny…
— No, no, no! — przerwała mu obcesowo. - Nie wypłakuj mi się tu aby na kieckę. Głowy ci Czarni nie urwali, a ty przecie głowacz, głową robotasz. Co się tak gapisz? Ja ze wsi jestem, ale oczy mam i uszy. Dość na to bystre, by przesądzały o uważeniu detalu tak drobnego, jak czyjsiś sposób gadania, iście pański i uczony. A do tego…
Pochyliła głowę, kaszlnęła. Jarre też kaszlnął. Wóz podskoczył.
— A do tego — dokończyła dziewczyna — słyszałam, co inni mówili. Żeś pisarz. I kapłan świątyni. Tedy sam widzisz, że ta ręka… Tfu, furda i tyle.
Wóz nie podskakiwał od jakiegoś czasu, ale Jarre i Lucienne, wydawało się, że wcale tego nie zauważyli. I wcale im to nie przeszkadzało.
— Coś ja — rzekła po dłuższej chwili dziewczyna — do uczonych szczęście mam. Był taki jeden… Kiedyś… Cholewki do mnie smalił… Uczony był i w akademiach kształcony. Z imienia samego dało się to miarkować.
— A jak miał na imię?
— Semester.
— Hejże, panna — zawołał zza ich pleców gefreiter Derkacz, złośliwiec i ponurak, okaleczony podczas walk o Mayenę. - Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja fura niby smark po ścianie!
— Jako żywo — dodał drugi kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą tkanką blizny. - Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem zaprawdę powiadam wam, napiłbym się piwa. Nie można raźniej jechać?
— Można — Lucienne odwróciła się na koźle. - Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę albo i dwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody czekając. Sami nie ujdziecie, a ja was przecie na plecy nie wezmę.
— Iście żal — wyszczerzył zęby Derkacz. - Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz. Plecowo, to znaczy się: od tylca. Ja tak lubię. A ty, panna?
— Ty kapcanie kulawy! — wrzasnęła Lucienne. - Ty capie śmierdzący! Ty…
Urwała, widząc, jak twarze wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną, trupią bladością.
— Matko — załkał któryś. - A tak niedaleczko było do domu…
— Przepadlim — powiedział Derkacz cicho i całkiem bez emocji. Po prostu stwierdzając fakt.
A mówili, przemknęło przez głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek. Że już ich wszystkich zabili. Że już, jak się wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.
Było sześciu konnych. Ale po uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu. Dwa wierzchowce niosły po parze jeźdźców. Wszystkie stąpały sztywno i arytmicznie, nisko spuszczając łby. Wyglądały marnie.
Lucienne westchnęła głośno.
Elfy zbliżyły się. Wyglądały jeszcze marniej niż konie.
Nic nie zostało z ich dumy, z ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności. Odzienie, zazwyczaj nawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte plamami. Włosy, ich duma i chluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem i zakrzepłą krwią. Ich wielkie oczy, zwykle pyszne pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.
Nic nie zostało z ich inności. Śmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się zwykli. Bardzo zwykli.
Przestali nawet budzić strach.
Przez chwilę Jarre sądził, że miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, nie zaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem. Że pozostanie po nich tylko ten zupełnie nieelfi, brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre znał aż nadto dobrze z lazaretów — zapach nędzy, moczu, brudu i jątrzących się ran.
Mijali ich, nie patrząc.
Nie wszyscy.
Elfka o ciemnych, długich, zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie. Siedziała w siodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku, wokół którego brzęczały i kłębiły się muchy.
— Toruviel — powiedział, odwracając się, jeden z elfów. - En'ca digne, luned.
Lucienne momentalnie zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz. Pojęła, na co elfka patrzy. Wieśniaczka, od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i spuchłym upiorem, widmem głodu. Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie. Wyciągnęła w stronę elfki chleb.
— En'ca digne, Toruviel — powtórzył elf. On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonej kurtki srebrne błyskawice brygady «Vrihedd».
Inwalidzi na wozie, do tej chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywieni magicznym zaklęciem. W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów, znalazły się, jak wyczarowane, ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki słoniny i kiełbasy.
A elfy po raz pierwszy od tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.
A Lucienne i Jarre byli pierwszymi ludźmi, którzy widzieli, jak elfka płacze. Jak krztusi się szlochem, nawet nie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez. Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle nie miały gruczołów łzowych.
— En'ca… digne — powtórzył łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.
A potem wyciągnął rękę i wziął chleb od Derkacza.
— Dziękuję ci — powiedział chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka. - Dziękuję ci, człowieku.
Po jakimś czasie, zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła lejcami. Wóz skrzypiał i turkotał. Wszyscy milczeli.
Było już dobrze na odwieczerz, gdy gościniec zaroił się od zbrojnych jeźdźców. Dowodziła nimi kobieta o zupełnie białych, krótko ostrzyżonych włosach, o złej, zaciętej twarzy zeszpeconej szramami, z których jedna przekreślała policzek od skroni po kącik ust, a potem druga podkówką obejmowała oczodół. Kobieta nie miała też dużej części prawej małżowiny usznej, a jej lewa ręka poniżej łokcia kończyła się skórzaną tuleją i mosiężnym hakiem, o który zaczepione były wodze.