— Panie Riordain, panie Bri Cri — powiedział zimno cywil. - Zostaliście objęci amnestią. Sąd postanowił okazać łaskę.
— Sprawiedliwości musi się jednak stać zadość — dodał, nie doczekawszy się reakcji. - A za to, by tak się stało, zapłaciły rodziny tych, których zamordowaliście, panowie. Wyrok zapadł.
Riordain i Angus nie zdążyli nawet krzyknąć. Od tyłu zarzucono im na szuje pętle, zdławiono, obalono razem z zydlami, powleczono po klepisku. Gdy skutymi rękami nadaremnie próbowali zerwać wrzynające się w ciało styki, oprawcy uklękli im na piersiach. Noże błysnęły i spadły, trysnęła krew. Teraz nawet pętle nie były w stanie zdusić ich krzyku, wizgu, który podnosił włosy na głowie.
Trwało to długo. Jak zawsze.
— Pański wyrok, panie Faoiltiarna — powiedział cywil, wolno odwracając głowę — został wyposażony w klauzulę dodatkową. Takie coś ekstra…
Faoiltiarna nie zamierzał czekać na coś ekstra. Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki. Straszliwy cios ciężkiego łańcucha obalił obu pilnujących go żołdaków. Faoiltiarna w skoku kopnął następnego w twarz, smagnął kajdanami cywila, runął wprost w zasnute pajęczyną okienko szopy, przeleciał przez nie razem z ramą i futryną, zostawiając na gwoździach krew i strzępy odzienia. Z hukiem wylądował na deskach mola. Przekoziołkował, przeturlał się i chlupnął w wodę, pomiędzy rybackie czółna i barkasy. Wciąż przykuty do prawego przegubu ciężki łańcuch ciągnął na dno. Faoiltiarna walczył. Ze wszystkich sił walczył o życie, na którym, jak jeszcze niedawno sądził, nie zależało mu w ogóle.
— Łap! — darli się wypadający z szopy żołdacy. - Łap! Zabij!
— Tam! — wrzeszczeli inni, nadbiegający molem. - Tam, gdzie wypłynął.
— Do łodzi!
— Strzelać! - zaryczał cywil, obiema dłońmi próbując zatrzymać krew, wartko płynącą z oczodołu. - Zabić!
Szczęknęły cięciwy kusz. Mewy poderwały się z wrzaskiem. Brudna zielona woda między barkasami zakipiała od bełtów.
— Vivant! — defilada przeciągnęła się, tłum mieszkańców Novigradu zdradzał już objawy znużenia i chrypki. - Vivant! Niech żyją!
— Hurra!
— Sława królom! Sława!
Filippa Eilhart rozejrzała się, czy nikt nie nadstawia uszu, pochyliła się w stronę Dijkstry.
— O czym chcesz ze mną rozmawiać?
Szpieg też się rozejrzał.
— O zamachu na króla Vizimira dokonanym w lipcu ubiegłego roku.
— Słucham?
— Półelf, który dokonał tego morderstwa — Dijkstra jeszcze bardziej zniżył głos — bynajmniej nie był szaleńcem, Fil. I nie działał sam.
— Co ty mówisz?
— Ciszej — uśmiechnął się Dijkstra. - Ciszej, Fil.
— Nie nazywaj mnie Fil. Masz dowody? Jakie? Skąd?
— Zdziwiłabyś się, Fil, gdybym ci powiedział, skąd. Kiedy mogę spodziewać się audiencji, jaśnie wielmożna pani?
Oczy Filippy Eilhart były jak dwa czarne, bezdenne jeziora.
— Wkrótce, Dijkstra.
Dzwony biły. Tłum wiwatował ochryple. Wojsko defilowało. Płatki kwiatów, niby śnieg, pokrywały novigradzki bruk.
— Wciąż piszesz?
Ori Reuven drgnął i zrobił kleks. Służył Dijkstrze od dziewiętnastu lat, ale nadal nie przyzwyczaił się do bezszelestnego poruszania się szefa, do jego zjawiania się nie wiadomo skąd i jakim sposobem.
— Dobry wieczór, khe, khe, wasza wielmoż…
— Ludzie z cienia — Dijkstra przeczytał stronę tytułową rękopisu, którą bezceremonialnie podniósł ze stołu. - Historia tajnych służb królewskich, pisana przez Oribasiusa Gianfranco Paolo Reuvena, magistra… Oj, Ori, Ori. Stary chłop, a takie głupstwa…
— Khe, khe…
— Przyszedłem się pożegnać, Ori.
Reuven popatrzył na niego zdziwiony.
— Widzisz, wierny druhu — ciągnął szpieg, nie czekając, aż sekretarz coś wykaszle — ja też jestem stary, a wychodzi na to, że też głupi. Powiedziałem jedno słowo do jednej osoby. Tylko jednej. I tylko jedno słowo. Było to jedno słowo za dużo i jedna osoba za dużo. Nadstaw uszu, Ori. Słyszysz ich?
Ori Reuven szeroko rozwierając zdumione oczy, przecząco pokręcił głową. Dijkstra milczał przez chwilę.
— Nie słyszysz — stwierdził po chwili. - A ja ich słyszę. We wszystkich korytarzach. Szczury biegają po tretogorskim grodzie, Ori. Idą tu. Nadchodzą na miękkich szczurzych łapkach.
Zjawili się z cienia, z ciemności. Czarni, zamaskowani, zwinni jak szczury. Strażnicy i ochroniarze z anteszambrów padli bez jęków pod szybkimi ciosami sztyletów o wąskich, graniastych klingach. Krew ciekła po podłogach tretogorskiego zamku, rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie vengerberskie dywany.
Nadchodzili wszystkimi korytarzami, a za nimi zostawały trupy.
— Jest tam — powiedział jeden, wskazując. Głos tłumił czarny szal spowijający twarz aż po oczy. - Tam wszedł. Przez kancelarię, w której urzęduje Reuven, ten kaszlący dziad.
— Stamtąd nie ma wyjścia. - Oczy drugiego, będącego dowódcą, płonęły w otworach czarnej aksamitnej maski. - Komnata za kancelarią jest ślepa. Nie ma nawet okien.
— Wszystkie inne korytarze obstawione. Wszystkie drzwi i wszystkie okna. Nie może ujść. Jest w matni.
— Naprzód!
Drzwi ustąpiły pod kopnięciami. Błysnęły sztylety.
— Śmierć!!! Śmierć krwawemu katu!
— Khe, khe? — Ori Reuven podniósł znad papierów krótkowzroczne, załzawione oczy. - Słucham? Czym mogę, khe, khe, panom służyć?
Mordercy z rozpędu rozwalili drzwi do prywatnych komnat Dijkstry, obiegli je niczym szczury, penetrując wszystkie zakamarki. Poleciały na podłogę zrywane arrasy, obrazy i panele, sztylety pruły zasłony i tapiserie.
— Nie ma go! — wrzasnął jeden, wpadając do kancelarii. - Nie ma go!
— Gdzie? — charknął herszt, schylając się nad Orim, wiercąc go spojrzeniem z otworów czarnej maski. - Gdzie jest ten krwawy pies?
— Nie ma go — odrzekł spokojnie Ori Reuven. - Przecież sami widzicie.
— Gdzie on jest? Mów! Gdzie Dijkstra?
— Azali — kaszlnął Ori — jestem, khe, khe, stróżem brata mego?
— Zginiesz starcze!
— Jestem stary. Chory. I bardzo zmęczony. Khe, khe. Nie boję się ani was, ani waszych noży.
Mordercy wybiegli z komnaty. Znikli równie szybko, jak się pojawili.
Nie zabili Oriego Reuvena. Byli mordercami na rozkaz. A w ich rozkazach nie było o Orim Reuvenie najmniejszej wzmianki.
Oribasius Gianfranco Paolo Reuven, magister praw, spędził sześć lat w różnych więzieniach, bezustannie przesłuchiwany prze zmieniających się śledczych, pytany o przeróżne, często pozornie nie mające sensu rzeczy i sprawy.
Po sześciu latach zwolniono go. Był wówczas bardzo chory. Szkorbut odebrał mu wszystkie zęby, anemia włosy, jaskra wzrok, astma oddech. Palce obu rąk połamano mu na przesłuchaniach.
Na wolności żył niecały rok. Umarł w świątynnym przytułku. W nędzy. Zapomniany.
Rękopis księgi Ludzie z cienia, czyli historia tajnych służb królewskich zginął bez śladu.
Niebo na wschodzie pojaśniało, nad wzgórzami wykwitła blada aureola, zapowiedź brzasku.