Przemowa zmęczyła go, rozkaszlał się znowu i wysmarkał w przemoczony już batyst. Vilgefortz uderzył dłonią o stół.
— Dość tej zabawy — rzekł makabrycznie przewracając swym miniaturowym okiem. - Wiedz, Yennefer, że nie jesteś mi już potrzebna. W zasadzie powinienem kazać wsadzić cię do worka i utopić w jeziorze, ale ja z najwyższą niechęcią sięgam po tego rodzaju środki. Do czasu, gdy okoliczności pozwolą lub każą podjąć inna decyzję, będziesz przebywała w odosobnieniu. Uprzedzam jednak, że nie pozwolę, byś sprawiała mi kłopoty. Jeśli znowu zdecydujesz się na głodówkę, wiedz, że nie będę, jak w październiku, tracił czasu na karmienie cię przez rurę. Zwyczajnie pozwolę ci się zagłodzić. A w przypadku prób ucieczki rozkazy strażników są jednoznaczne. A teraz żegnam. Jeśli, naturalnie, zaspokoiłaś już…
— Nie — Yennefer wstała, z rozmachem cisnęła serwetkę na stół. - Może i jeszcze bym coś zjadła, ale towarzystwo odbiera mi apetyt. Żegnam panów.
Stefan Skellen kichnął i rozkaszlał się. Bladooki mierzył ją złym spojrzeniem i uśmiechał się paskudnie. Vilgefortz patrzył w bok.
Jak zwykle, prowadzona z więzienia lub do więzienia, Yennefer próbowała zorientować się, gdzie jest, zdobyć choćby strzępek informacji, mogący jej pomóc w planowanej ucieczce. I za każdym razem spotykał ją zawód. Zamczysko nie miało żadnych okien, przez które mogłaby zobaczyć otaczający je teren lub choćby słońce i spróbować określić strony świata. Telepatia była niemożliwa, dwie ciężkie bransolety i obroża z dwimerytu skutecznie niwelowały wszelkie próby użycia magii.
Komnata, w której ją uwięziono, była zimna i surowa jak pustelnicza cela. Yennefer przypominała sobie jednak radosny dzień, kiedy przeniesiono ją tu z lochu. Z piwnicy, na dnie której wiecznie stała kałuża śmierdzącej wody, a na ścianach wykwitały saletra i sól. Z piwnicy, gdzie karmiono ją ochłapami, które szczury bez wysiłku wyrywały jej z okaleczonych palców. Gdy po jakichś dwóch miesiącach rozkuto ją i wyciągnięto stamtąd, pozwolono przebrać się i wykąpać, Yennefer nie posiadała się ze szczęścia. Komnatka, do której ją przeniesiono, wydawała się jej królewską sypialnią, a cienka polewka, jaką jej przynoszono, zupą z jaskółczych gniazd, godną cesarskiego stołu. Jasna rzecz, po jakimś czasie polewka okazała się jednak pomyjowatą lurą, twarde wyrko twardym wyrkiem, a więzienie więzieniem. Zimnym, ciasnym więzieniem, w którym po czterech krokach trafiało się na ścianę.
Yennefer zaklęła, westchnęła, usiadła w karle, będącym oprócz wyrka jedynym meblem, jakim dysponowała.
Wszedł tak cicho, że niemal go nie usłyszała.
— Nazywam się Bonhart — powiedział. - Dobrze, żebyś zapamiętała to nazwisko, wiedźmo. Żebyś dobrze wryła je sobie w pamięć.
— Chędoż się, bucu.
— Jestem — zazgrzytał — łowcą ludzi. Tak, tak, nadstaw uszu, czarownico. We wrześniu, trzy miesiące temu w Ebbing złowiłem twojego bękarta. Tę całą Ciri, o której tyle się tu gada.
Yennefer nadstawiła uszu. Wrzesień. Ebbing. Złowił. Ale jej nie ma. Może łże?
— Szarowłosa wiedźminka szkolona w Kaer Morhen. Kazałem jej walczyć na arenie, zabijać ludzi pod wrzask publiki. Powoli, powoli zamieniałem ją w bestię. Uczyłem ją do tej roli harpem, pięścią i obcasem. Długo ją uczyłem. Ale uciekła mi, zielonooka żmija.
Yennefer odetchnęła niezauważalnie.
— Uciekła mi w zaświaty. Ale jeszcze kiedyś się spotkamy. Pewien jestem, że kiedyś się spotkamy. Tak, czarownico. A jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że twojego wiedźmińskiego miłośnika, owego Geralta, upiekli w ogniu. Chętnie dałbym mu posmakować mojej klingi, przeklętemu odmieńcowi.
Yennefer parsknęła.
— Posłuchaj no, Bonhart, czy jak ci tam. Nie rozśmieszaj mnie. Wiedźminowi to ty do pięt nie dorastasz. Równać się z nim nie możesz. W żadnej konkurencji. Jesteś, jak przyznałeś, rakarzem i hyclem. Ale dobrym tylko na małe pieski. Na bardzo małe pieski.
— Popatrz no tu, wiedźmo.
Gwałtownym ruchem rozchełstał kubrak i koszulę, wyciągnął, plącząc łańcuszki, trzy srebrne medaliony. Jeden miał kształt głowy kota, drugi orła lub gryfa. Trzeciego nie widziała dokładnie, ale chyba był to wilk.
— Takich rzeczy — parsknęła znowu, udając obojętność — pełno jest na jarmarkach.
— Te nie są z jarmarku.
— Co ty nie powiesz.
— Było raz tak — zasyczał Bonhart — że porządni ludzie bali się wiedźminów bardziej niż potworów. Potwory, bądź co bądź, siedziały w lasach i komyszach, wiedźmini zaś mieli czelność kręcić się koło świątyń, urzędów, szkół i placów zabaw. Porządni słusznie uznali to za skandal. Poszukali więc kogoś, kto mógłby zrobić z bezczelnymi wiedźminami porządek. I znaleźli kogoś takiego. Niełacno, nieprędko, nieblisko, ale znaleźli. Jak widzisz, zaliczyłem trzech. Ani jeden odmieniec więcej nie pojawił się w okolicy i nie drażnił poczciwych obywateli swym widokiem. A gdyby się pojawił, to załatwiłbym go tak samo jak poprzednich.
— We śnie? — wykrzywiła się Yennefer. - Z kuszy, zza węgła? Czy może podawszy truciznę?
Bonhart schował medaliony pod koszulą, zrobił dwa kroki w jej stronę.
— Drażnisz mnie, wiedźmo.
— Taki miałam zamiar.
— Ach, tak? To zaraz pokażę ci, suko, że z twoim wiedźmińskim kochankiem mogę konkurować w każdej dziedzinie. Ba, żem nawet i lepszy od niego.
Stojący przed drzwiami strażnicy aż podskoczyli, słysząc z celi łomot, trzask, huk, wycie i skowyt. A gdyby strażnikom zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej w życiu słyszeć wrzask złowionej w paść pantery, to przysięgliby, że w celi jest właśnie pantera.
Potem z celi dobiegł strażników straszny ryk, wypisz wymaluj, zranionego lwa, którego zresztą strażnicy nigdy nie słyszeli również, a oglądali tylko na tarczach herbowych. Popatrzyli po sobie. Pokiwali głowami. Potem wpadli do środka.
Yennefer siedziała w kącie komnaty wśród resztek wyrka. Włosy miała rozburzone, suknię i koszulę rozdartą od góry do samego dołu, jej małe dziewczęce piersi unosiły się ostro w rytm ciężkich oddechów. Z nosa ciekła jej krew, na twarzy szybko rosła opuchlizna, wzbierały też pręgi od paznokci na prawym ramieniu.
Bonhart siedział w drugim końcu izby wśród złomków zydla, oburącz trzymając się za krocze. I jemu krew ciekła z nosa, barwiąc siwe wąsy na kolor głębokiego karminu. Twarz miał poprzekreślaną krwawymi drapnięciami. Ledwo zagojone palce Yennefer były nędzną bronią, ale kłódki bransolet z dwimerytu miały wspaniale ostre krawędzie.
W puchnącym policzku Bonharta, równiutko w kości jarzmowej, wbity bardzo głęboko obydwoma zębami, tkwił widelec, który Yennefer zwędziła ze stołu podczas wieczerzy.
— Tylko małe pieski, ty hyclu — wydyszała czarodziejka, próbując zasłonić biust resztkami sukni. - A od suczek trzymaj się na odległość. Za słaby jesteś na nie, pętaku.
Nie mogła sobie darować, że nie trafiła tam, gdzie mierzyła — w oko. Ale cóż, cel był ruchomy, a poza tym nikt nie jest doskonały.
Bonhart ryknął, wstał, wyrwał widelec, zawył i aż zatoczył się z bólu. Zaklął ohydnie.
Do celi zajrzało już tymczasem następnych dwóch strażników.
— Hej, wy! — zaryczał Bonhart, ścierając krew z twarzy. - Sami tu! Wyciągnąć mi tę gamatkę na środek podłogi, rozkrzyżować i przytrzymać.
Strażnicy patrzyli po sobie. A potem na sufit.
— Lepiej idźcie stąd sobie, panie — powiedział jeden. - Nie będzie się tu ani krzyżować, ani trzymać. My tego nie mamy w obowiązkach.
— A kromie tego — mruknął drugi — nie mamy zamiaru kończyć jak Rience albo Schirrú.