— Ano, wam pewnie nic z tego — wzruszył ramionami oberżysta. - Przeca ten, co dla was wiadomość zostawił, krasnolud był. Skoro się z takim zadajecie… wasza rzecz. Wasza rzecz, czyja wam kompanija milsza.
— Nie jesteśmy szczególnie wybredni, jeśli idzie o kompanię — oświadczył Jaskier, ruchem głowy wskazując wrzeszczących i szarpiących się przy stole smarkaczy w czarnych kurtkach i przepaskach na kokrytych trądzikiem czołach. - Ale w takiej, jak owa, jako żywo nie gustujemy.
Karczmarz odstawił wytarty kufel i zmierzył ich brzydkim spojrzeniem.
— Wyrozumialszym trza być — pouczył z naciskiem. - Młodzież musi się wyszumieć. Jest dane powiedzenie, młodzież musi się wyszumieć. Wojna jeich ukrzywdziła. Ojce polegli…
— A matki się puszczały — dokończył Geralt głosem lodowatym jak górskie jezioro. - Rozumiem i pełen jestem wyrozumiałości. Przynajmniej staram się być pełen. Idziemy, Jaskier.
— A idźcie, z szacunkiem — powiedział bez szacunku oberżysta. - Ale żebyśta potem nie skarżyli, com was nie przestrzegał. W niniejszy czas łatwo w krasnoludzkiej dzielnicy guza złapać. Przy okazji.
— Przy okazji czego?
— A bo ja wiem? A bo to moja rzecz?
— Chodźmy, Geralt — ponaglił Jaskier, widząc kątem oka, że ukrzywdzona przez wojnę młodzież, ta jeszcze w miarę przytomna, przygląda im się wzrokiem błyszczącym od fisstechu.
— Do widzenia, panie oberżysto. Kto wie, może jeszcze kiedyś odwiedzimy twój lokal, za czas jakiś. Gdy już nie będzie przy wejściu tych napisów.
— A któryż to nie podoba się waszmościom? — karczmarz zmarszczył czoło i zaczepnie wziął się pod boki. - Hę? Może ten o krasnoludzie?
— Nie. Ten o kucharzu.
Troje młodzierzy wstało od stołu, lekko chwiejąc się na nogach, ewidentnie z zamiarem zastąpienia im drogi. Dziewczyna i dwóch chłopaków w czarnuch kurtkach. Z mieczami na plecach.
Geralt nie zwolnił kroku, szedł, a twarz i wzrok miał zimne i całkowicie obojętne.
Gówniarze w ostatniej niemal chwili rozstąpili się, cofnęli. Jaskier czuł od nich piwo. Pot. I strach.
— Trzeba się przyzwyczaić — powiedział wiedźmin, gdy wyszli. - Trzeba się dostosowywać.
— Czasem trudno.
To nie jest argument. To nie jest argument, Jaskier.
Powietrze było gorące, gęste i kleiste. Jak zupa.
Na zewnątrz, przed zajazdem, dwaj chłopcy w czarnych kurtkach pomagali jasnowłosej dziewczynie umyć się w korycie. Dziewczyna parskała, bełkotliwie dowodziła, że już jej lepiej i ogłaszała, że musi się napić. Że owszem, pójdzie na bazar, by dla krotochwil przewracać stragany, ale wcześniej musi się napić.
Dziewczyna nazywała się Nadia Esposito. Imię to zostało odnotowane w annałach. Przeszło do historii.
Ale o tym Geralt i Jaskier wiedzieć jeszcze nie mogli. Dziewczyna też nie.
Uliczki rivskiego grodu tętniły życiem, a tym, co zdawało się bez reszty pochłaniać mieszkańców i przybyszów był handel. Wyglądało, że wszyscy handlują tu wszystkim i wszystko próbują zmienić na coś więcej. Zewsząd rozbrzmiewała kakofonia krzyków — towar reklamowano, targowano się zajadle, lżono wzajemnie, gromko obwiniano w oszustwie, złodziejstwie i szwindlu, jak równierz innych grzeszkach, zgoła z handlem nie związanych.
Nim Geralt i Jaskier dotarli na Wiązowo, złożono im mnóstwo atrakcyjnych propozycji. Zaoferowano im między innymi: astrolabię, blaszaną trąbkę, komplet sztućców zdobionych herbem rodziny Frangipanich, akcje kopalni miedzi, słój pijawek, obszarpaną księgę o tytule Cud mniemany albo Głowa Meduzy, parkę tchórzofretek, eliksir wzmagający potencję oraz — w ramach transakcji wiązanej — niezbyt młodą, niezbyt szczupłą i niezbyt świeżą niewiastę.
Czarnobrody krasnolud nad wyraz nachalnie chciał ich przekonać do kupna tandetnego lusterka w ramce z tombaku, dowodząc, że to magiczne zwierciadło Cambuscana, gdy naraz celnie ciśnięty kamień wytrącił mu towar z ręki.
— Parszywy kobold! — zawył uciekając, bosy i brudny ulicznik. - Nieludź! Brodaty cap!
— A żeby ci flaki wygniły, ludzka mendo! — zaryczał krasnolud. - Żeby ci wygniły i dupą wyciekły.
Ludzie przyglądali się w ponurym milczeniu.
Kwartał Wiązowo leżał nad samym jeziorem, w zatoce wśród olch, płaczących wierzb i — ma się rozumieć — wiązów. Tu było znacznie ciszej i spokojniej, nikt nieczego nie kupował ani nie chciał sprzedawać. Od jeziora powiewał wiaterek, szczególnie miły po wydostaniu się z dusznego i pełnego much smrodu miasta.
Karczmy "U Wirsinga" nie szukali długo. Pierwszy napotkany przechodzień wskazał im ją bez wahania.
Na schodkach spowitego pnącym groszkiem i dziką różą ganku, pod daszkiem obrośniętym zieloniutkim mchem i gniazdami jaskółek, siedziało dwóch brodatych krasnoludów, pociągając piwo z tulonych do brzuchów kufli.
— Geralt i Jaskier — powiedział jeden z krasnoludów i beknął wdzięcznie. - Długo daliście na siebie czekać, nicponie.
Geralt zsiadł z konia.
— Witaj, Yarpenie Zigrin. Cieszę się, że cię widzę, Zoltanie Chivay.
Byli jedynymi gośćmi zajazdu, intensywnie pachnącego pieczystym, czosnkiem, ziołami i czymś jeszcze, czymś nieuchwytnym, ale bardzo miłym. Siedzieli przy ciężkim stole z widokiem na jezioro, które przez podbarwiane szybki w ołowianych ramkach wyglądało tajemniczo, urocznie i romantycznie.
— Gdzie Ciri? — spytał bez ogródek Yarpen Zigrin. - Chyba nie…
— Nie — przerwał szybko Geralt. - Przyjedzie tu. Tylko jej patrzeć. No, brodacze, opowiadajcie, co tam u was słychać.
— Nie mówiłem? — rzucił z przekąsem Yarpen. - Nie mówiłem, Zoltan? Wraca z końca świata, gdzie, jeśli wierzyć plotkom, brodził we krwi, zabijał smoki i obalał cesarstwa. A nas pyta, co u nas słychać. Cały wiedźmin.
— Czym tu tak — wtrącił się Jaskier, węsząc — smakowicie niesie?
— Obiadem — powiedział Yarpen Zigrin. - Mięskiem. Zapytaj, Jaskier, skąd mamy mięsko.
— Nie zapytam, bo znam ten dowcip.
— Nie bądź świnia.
— Skąd macie mięsko?
— Samo przypełzło.
— A teraz poważnie — Yarpen otarł łzy, choć dowcip, prawdę powiedziawszy, był dość leciwy. - Z żarciem jest sytuacja kryzysowa, jak to po wojnie. Mięsa nie uświadczysz, nawet drobiu, o rybę też trudno… Źle jest z mąką i kartoflem, strączkowymi… Farmy popalone, składy pograbione, stawy pospuszczane, pola ugorem…
— Obrót leży — dodał Zoltan. - Nie ma przewozu. Funkcjonuje tylko lichwa i handel wymienny. Widzieliście bazar? Obok nędzarzy, wyprzedających i wymieniających resztki dobytku, zbijają fortuny spekulanci…
— Jeżeli do tego wszystkiego nadarzy się nieurodzaj, zimą ludzie na zaczną mrzeć z głodu.
— Naprawdę tak źle?
— Jadąc z południa, musiałeś mijać wsie i osady. Przypomnij sobie, w ilu słyszałeś szczekanie psów.
— Jasna cholera — Jaskier palnął się w czoło. - Widziałem… Mówiłem ci, Geralt, że to nie było normalne! Że czegoś brakowało! Ha! Teraz kojarzę! Nie było słychać psów! Nigdzie nie było…
Urwał nagle, spojrzał w stronę pachnącej czosnkiem i ziołami kuchni, a w jego oczach zjawił się przestrach.
— Bez obaw — parsknął Yarpen. - Nasze mięsko nie z tych, co szczeka, miauczy lub woła: "Litości!" Nasze mięsko jest całkiem inne. Godne królów!
— Zdradź wreszcie, krasnoludzie!
— Gdyśmy dostali wasz list i jasne się stało, że spotkamy się właśnie w Rivii, kombinowaliśmy z Zoltanem, czym by tu was podjąć. Kombinowaliśmy, kombinowaliśmy, aż nam się od tego kombinowania sikać zachciało, zaszliśmy tedy do nadjeziornej olszynki. Patrzymy, a tam zatrzęsienie wręcz ślimaków winniczków. Wzięliśmy więc wór i nałapaliśmy milutkich mięczaków, ile tylko w ten wór wlazło…