Condwiramurs odłożyła na plik karton, na którym wyobrażona była cela więzienna. W celi zaś kobieta, siedząca z opuszczoną głową, w kajdanach, przykuta do kamiennej ściany.
— Ją więzili — mruknęła — a wiedźmin swawolił w Toussaint z jakimiś brunetkami.
— Potępiasz go? — spytała ostro Nimue. - Nie wiedząc praktycznie nic?
— Nie. Nie potępiam, ale…
— Nie ma ale. Zamilknij, proszę.
Siedziały czas jakiś w milczeniu, przerzucając kartony grafik i akwareli.
— Wszystkie wersje legendy — Condwiramurs wskazała jedną z grafik — jako miejsce jej zakończenia, finału, ostatecznej walki Dobra ze Złem, Armageddony wręcz, podają zamczysko Rhys-Rhun. Wszystkie wersje. Oprócz jednej.
— Oprócz jednej — kiwnęła głową Nimue. - Oprócz anonimowej, mało popularnej wersji, znanej jako Czarna Księga z Ellander.
— Czarna Księga podaje, że finał legendy rozegrał się w cytadeli Stygga.
— Owszem. Także i inne, kanoniczne dla legendy sprawy Księga z Ellander podaje w sposób znacznie odbiegający od kanonu.
— Ciekawe — Condwiramurs uniosła głowę — który z tych zamków wyobrażony jest na ilustracjach? Który wytkano na twoim gobelinie? Który wizerunek jest prawdziwy?
— Tego wiedzieć nie będziemy nigdy. Zamek, który oglądał finał legendy nie istnieje. Został zniszczony, śladu po nim nie pozostało, co do tego zgodne są wszystkie wersje, nawet ta podana przez Księgę z Ellander. Żadna z podanych w źródłach lokalizacji nie jest przekonywująca. Nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, jak ten zamek wyglądał i gdzie stał.
— Ale prawda…
— Dla prawdy — przerwała ostro Nimue — nie ma to akurat żadnego znaczenia. Nie zapominaj, nie wiemy, jak naprawdę wyglądała Ciri. Ale tu, o, na tym narysowanym przez Wilmę Wessley kartonie, w gwałtownej rozmowie z elfem Avallac'hem na tle posążków makabrycznych dzieci, to jest przecież ona. Ciri. Co do tego nie ma wszak wątpliwości.
— Ale — zadziornie nie rezygnowała Condwiramurs — twój gobelin…
— Przedstawia zamek, w którym rozegrał się finał legendy.
Milczały długo. Szeleściły przewracane kartony.
— Nie lubię — odezwała się Condwiramurs — wersji legendy z Czarnej Księgi. Jest taka… Taka…
— Brzydko prawdziwa — dokończyła Nimue, kiwając głową.
Condwiramurs ziewnęła, odłożyła Pół wieku poezji, wydanie uzupełnione posłowiem przez profesora Everetta Denhoffa Juniora. Rozrzuciła poduszki, zamieniając konfigurację do czytania w konfigurację do spania. Ziewnęła, przeciągnęła się i zgasiła lampę. Komnata utonęła w mroku, rozjaśnionym tylko igłami księżycowego blasku, wciskającego się w szpary zasłon. Co wybrać na tę noc, pomyślała adeptka, wiercąc się na prześcieradle. Zdać się na los szczęścia? Czy kotwiczyć?
Po krótkiej chwili zdecydowała się na to drugie.
Był taki niejasny, powracający sen, który nie dawał się dośnić do końca, rozwiewał się, znikał wśród innych snów tak, jak niteczka wątku znika i gubi się wśród desenia kolorowej tkaniny. Sen, który znikał z pamięci, mimo tego uporczywie w niej trwając.
Zasnęła natychmiast, sen spłynął na nią momentalnie. Gdy tylko zamknęła oczy.
Nocne niebo, bezchmurne, jasne od księżyca i gwiazd. Wzgórza, na ich zboczach winnice przyprószone śniegiem. Czarny i kanciasty zarys budowli: muru z blankami, stołbu, samotnego narożnego beffroi.
Dwóch jeźdźców. Obaj wjeżdżają na puste międzymurze, obaj zsiadają, obaj wchodzą na portal. Ale w ziejący w posadzce otwór lochu wchodzi tylko jeden.
Ten, którego włosy są zupełnie białe.
Condwiramurs jęknęła przez sen, rzuciła się na łóżku.
Białowłosy schodzi po schodach, głęboko, głęboko w piwnice. Idzie ciemnymi korytarzami, rozjaśnia je, co jakiś czas zapalając tkwiące w żelaznych uchwytach łuczywa. Blask łuczyw upiornymi cieniami tańczy po ścianach i sklepieniach.
Korytarze, schody, znowu korytarze. Loch, duża krypta, pod ścianami beczki. Gruzowisko, sterty cegieł. Potem korytarz, który się rozwidla. W obu rozwidleniach ciemność. Białowłosy zapala kolejną pochodnię. Wyciąga miecz z pochwy na plecach. Waha się, nie wie, którym rozwidleniem pójść. Wreszcie decyduje się na prawe. Bardzo ciemne, kręte i zagruzowane. Condwiramurs jęczy przez sen, ogarnia ją lęk. Wie, że droga, którą wybrał białowłosy, wiedzie ku niebezpieczeństwu.
Wie zarazem, że białowłosy szuka niebezpieczeństwa.
Bo to jego zawód.
Adeptka rzuca się wśród pościeli, jęczy. Jest śniączką, śni, jest w onejroskopicznym transie, nagle proroczo wie, co się za chwilę stanie. Uważaj, chce krzyknąć, choć wie, że krzyknąć nie zdoła. Uważaj, obejrzyj się!
Strzeż się, wiedźminie!
Potwór zaatakował z ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.
Rozdział trzeci
Choć tak się śpieszył, tak ponaglał, tak palił i tak się pieklił, wiedźmin został w Toussaint na całą niemal zimę. Jakie były powody? Nie napiszę o tym. Były i już, nie ma nad czym się rozwodzić. Tym zaś, którzy chcieliby wiedźmina potępić, przypomnę, że miłość niejedno ma imię i nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.
Those were the days of good hunting and good sleeping.
Potwór zaatakował z ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.
Geralt, choć zaskoczony, zareagował instynktownie. Wywinął się w uniku, ocierając o ścianę lochu. Bestia przeleciała obok, odbiła się od klepiska jak piłka, machnęła skrzydłami i skoczyła znowu, sycząc i rozwierając straszliwy dziób. Ale tym razem wiedźmin był przygotowany.
Uderzył z krótkiego zamachu, z łokcia, mierząc w podgardle, pod karminowe korale, wielkie, dwukrotnie większe niż u indyka. Trafił, poczuł, jak ostrze płata ciało. Impet ciosu zwalił bestię na ziemię, pod mur. Skoffin wrzasnął, a był to wrzask niemal człowieczy. Rzucał się wśród pokruszonych cegieł, tłukł się i trzepotał skrzydłami, bryzgał krwią, siekł dookoła biczowatym ogonem. Wiedźmin był pewien, że już po walce, ale potwór zaskoczył go niemile. Niespodziewanie runął mu do gardła, skrzecząc straszliwie, wystawiając szpony i klepiąc dziobem. Geralt uskoczył, odbił się barkiem od muru, ciął na odlew, od dołu, wykorzystując impet odbicia. Trafił, skoffin znowu runął między cegły, cuchnąca posoka bryznęła na ścianę lochu i ściekła po niej fantazyjnym deseniem. Strącony w skoku potwór nie miotał się już, dygotał tylko, skrzeczał, wyciągał długą szyję, nadymał podgardle i trząsł koralami. Krew wartko płynęła spomiędzy cegieł, na których leżał.