Выбрать главу

Księżna milczała czas jakiś, miarowymi ruchami, jak kota, głaszcząc przedramię Jaskra.

— Szlachetne i prawe są wasze słowa — powiedziała wreszcie. - Ale lękać się nie macie czego. Goniących za wami hultajów nasi rycerze pogromili tak, że świadek klęski nie uszedł, opowiedział nam o tym wicehrabia Julian. Każdego, kto się poważy was niepokoić, spotka taki sam los. Jesteście pod naszą opieką i ochroną.

— Umiem to sobie cenić — Geralt skłonił się znowu, klnąc w duchu bolące kolano, ale nie tylko. - Nie wolno mi jednak przemilczeć tego, o czym wicehrabia Jaskier zapomniał waszej miłości opowiedzieć. Hultaje, którzy ścigali mnie do Belhaven, a których dzielne rycerstwo waszej miłości pobiło w Caed Myrkvid, byli i owszem, hultajami pierwszej hultajskiej gildii, ale nosili nilfgaardzką barwę.

— I cóż z tego?

A to, miał na końcu języka, że jeśli Nilfgaardczycy zajęli Aedirn w ciągu dwudziestu dni, to na twoje ksiąstewko wystarczy im dwadzieścia minut.

— Trwa wojna — powiedział zamiast tego. - To, co stało się w Belhaven i Caed Myrkvid, może być poczytane jako dywersja na tyłach. To zwykle powoduje represje. W czasach wojennych…

— Wojna — przerwała mu księżna, unosząc szpiczasty nos — z pewnością już się skończyła. Pisaliśmy w tej sprawie do naszego kuzyna, Emhyra var Emreisa. Skierowaliśmy do niego memorandum, w którym zażądaliśmy, by niezwłocznie położył kres bezsensownemu przelewowi krwi. Z pewnością już jest po wojnie, z pewnością zawarto pokój.

— Nie bardzo — odparł zimno Geralt. - Za Jarugą hula miecz i ogień, leje się krew. Nic nie wskazuje, by to zmierzało ku końcowi. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie.

Momentalnie pożałował tego, co powiedział.

— Jak to? — Nos księżnej, zdawałoby się, wyostrzył się jeszcze bardziej, a w jej głosie zabrzmiała paskudna, zgrzytliwie warkliwa nuta. - Czy ja dobrze słyszę? Wojna nadal trwa? Dlaczego nas o tym nie poinformowano? Panie ministrze Tremblay?

— Wasza miłość, ja… — wybełkotał, przyklękając, jeden z nosicieli złotych łańcuchów. - Ja nie chciałem… Martwić… Niepokoić… Wasza miłość…

— Straż! - zawyła jej miłość. - Do wieży z nim! Jesteście w niełasce, panie Tremblay! W niełasce! Panie szambelanie! Panie sekretarzu!

— Na rozkaz, Jaśnie Oświecona…

— Niech nasza kancelaria natychmiast wystosuje ostrą notę do naszego kuzyna, cesarza Nilfgaardu. Domagamy się, by natychmiast, ale to natychmiast zaniechał wojowania i zawarł pokój. Bowiem wojna i niezgoda to rzeczy złe! Niezgoda rujnuje, a zgoda buduje!

— Wasza miłość — wybełkotał szambelan-cukiernik, biały jak cukier puder — ma ze wszech miar rację.

— Co panowie tu jeszcze robią? Wydaliśmy rozkazy! Dalejże, na jednej nodze!

Geralt rozejrzał się dyskretnie. Dworacy mieli twarze jak z kamienia, z czego należało wnioskować, że podobne incydenty nie są na tym dworze niczym nowym. Mocno sobie postanowił od tej pory wyłącznie potakiwać księżnej pani.

Anarietta musnęła chusteczką czubek nosa, po czym uśmiechnęła się do Geralta.

— Jak widzicie — powiedziała — wasze obawy były płonne. Nie macie się czego lękać i możecie gościć u nas, jak długo zechcecie.

— Tak jest, wasza miłość.

W ciszy słychać było wyraźnie tykanie kornika w którymś z zabytkowych mebli. I klątwy, którymi masztalerz obrzucał konia na odległym dziedzińcu.

— Mielibyśmy też — przerwała ciszę Anarietta — prośbę do was, panie Geralcie. Jako do wiedźmina.

— Tak jest, wasza miłość.

— Jest to prośba wielu szlachetnych dam Toussaint i nasza zarazem. Potwór nocny nęka tutejsze domostwa. Diabeł, upiór, sukkub w postaci niewieściej, ale tak bezwstydnej, że opisać się nie odważymy, dręczy cnotliwych i wiernych małżonków. Nawiedza nocą alkowy, dopuszcza się wszetecznych zberezeństw i wstrętnych perwersji, o których mówić skromność nam nie pozwala. Wy, jako znawca, wiecie zapewnie, w czym rzecz.

— Tak jest, wasza miłość.

— Panie z Toussaint proszą was, byście kres tej ohydzie położyli. A my się do tej prośby dołączamy. I o naszej hojności zapewniamy.

— Tak jest, wasza miłość.

*****

Angouleme odnalazła wiedźmina i wampira w pałacowym parku, gdzie obaj zażywali spaceru i dyskretnej rozmowy.

— Nie uwierzycie mi — wysapała. - Nie uwierzycie, gdy wam powiem… Ale to czysta prawda…

— Mówże.

— Reynart de Bois-Fresnes, błędny Rycerz Szachownicy, stoi wraz z innymi błędnymi rycerzami w ogonku do książęcego kamerariusa. A wiecie, po co? Po miesięczną wypłatę! Ogonek, powiadam wam, jest długi na pół strzelenia z łuku, a od herbów aż się w oczach mieni. Spytałam Reynarta, jak to jest, a on na to, że błędny też bywa głodny.

— Gdzie tu sensacja?

— Żartujesz chyba! Błędni rycerze błądzą ze szlachetnego powołania! Nie za miesięczną pensję!

— Jedno — rzekł bardzo poważnie wampir Regis — nie wyklucza drugiego. Naprawdę. Wierz mi, Angouleme.

— Wierz mu, Angouleme — powiedział sucho Geralt. - Przestań biegać po pałacu w poszukiwaniu sensacji, idź dotrzymać towarzystwa Milvie. Jest w fatalnym nastroju, nie powinna być sama.

— Prawda. Ciotka chyba ma period, bo jest zła niczym osa. Ja myślę…

— Angouleme!

— Idę już, idę.

Geralt i Regis zatrzymali się przy klombie zmarniałych już lekko róż centifolii. Ale dłużej porozmawiać nie zdążyli. Zza oranżerii wyłonił się chudziutki mężczyzna w eleganckim płaszczu koloru umbry.

— Dobry dzień — skłonił się, otrzepał kolana kunim kołpakiem. - Czy wolno spytać, który z waszmościów, z łaski swojej, jest wiedźminem, Geraltem zwanym, sławnym swym rzemiosłem?

— Ja nim jestem.

— Jam jest Jean Catillon, rządca winnic Castel Toricella. Sprawa ma się oto tak, że nam w winnicy wiedźmin bardzo by się przygodził. Upewnić się chciałem, czy z łaski swojej nie zechcielibyście…

— A w czym rzecz?

— To jest tak — zaczął rządca Catillon. - Przez tę wojnę, żeby ją dunder świsnął, kupcy rzadziej przyjeżdżają, zapasy rosną, miejsc na beczki zaczyna brakować. Myśleliśmy, mały problem, przecie pod zamkami mile całe lochów się ciągną, coraz to głębiej i głębiej, do środka ziemi chyba te lochy sięgają. Pod Toricellą też taki loszek wynaleźlim, piękny, z łaski swojej, krągło wysklepiony, ani za suchy, ani za mokry, akuratny, by się w nim wino dobrze miało…

— I co? — nie wytrzymał wiedźmin.

— Pokazało się, że tam w lochach grasuje jakiś potwór, z łaski swojej, pewnie z głębin ziemi przylazły. Dwóch ludzi poparzył, do kości im ciało wyżegł, a jednego oślepił, bo on, panie, potwór znaczy, pluje i rzyga jakimsiś żrącym ługiem…

— Solpuga — stwierdził krótko Geralt. - Zwana też jadnicą.

— No proszę — uśmiechnął się Regis. - Widzicie sami, panie Catillon, że macie do czynienia z fachowcem. Fachowiec, można powiedzieć, z nieba wam spada. A do słynnych tutejszych błędnych rycerzy zwracaliście się już w tej sprawie? Księżna ma ich cały regiment, a takie misje to przecież ich specjalność, racja ich bytu.

— Żadna racja — pokręcił głową rządca Catillon. - Ich racja to gościńce chronić, trakty, przełęcze, bo jeśli kupce tu nie dotrą, to wszyscy z torbami pójdziemy. Nadto, rycerze chrobrzy są i bitni, ale z konia jeno. Pod ziemię taki nie polezie! Nadto zaś, oni dro…