— Pożegnaj się z życiem, Bonhart! — wrzasnęła. - To twój koniec! Trafiła kosa na kamień!
Przesadziła chyba, złowił fałsz w jej głosie. Zatrzymał się, spojrzał podejrzliwie.
— Wiedźmin? Doprawdy?
Cahir zawinął mieczem, stając w pozycji. Bonhart nie drgnął.
— W młodszych, niż myślałem, czarownica gustuje — zasyczał. - Spójrz bo, junaku, tutaj.
Rozchełstał koszulę. W jego pięści błysnęły srebrne medaliony. Kot, gryf i wilk.
— Jeśliś naprawdę wiedźminem — zgrzytnął zębami — to wiedz, że twój własny znachorski amulet zaraz ozdobi moją kolekcję. Jeśli wiedźminem nie jesteś, będziesz trupem, nim zdołasz oczami zamrugać. Mądrze byłoby tedy zejść mi z drogi i umykać, gdzie pieprz rośnie. Ja chcę tej dziewki, do ciebie rankoru nie mam.
— Mocnyś w gębie — rzekł spokojnie Cahir, młynkując ostrzem. - Sprawdzimy, czy nie tylko. Angouleme, Ciri. Uciekajcie!
— Cahir…
— Biegnijcie — poprawił się — na pomoc Geraltowi.
Pobiegły. Ciri podtrzymywała utykającą Angouleme.
— Sam tego chciałeś — Bonhart zmrużył blade oczy, postąpił, obracając mieczem.
— Sam tego chciałem? — powtórzył głucho Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. - Nie. Tak chce przeznaczenie!
Skoczyli ku sobie, ścięli się szybko, otoczyli dziką migotaniną kling. Korytarz napełnił się szczękiem żelaza, od którego, zadawało się, drży i kołysze się marmurowa rzeźba.
— Niezłyś — charknął Bonhart, gdy się rozłączyli. - Niezłyś, junaku. Ale żaden z ciebie wiedźmin, mała żmija oszukała mnie. Już po tobie. Szykuj się na śmierć.
— Mocnyś w gębie.
Cahir odetchnął głęboko. Starcie przekonało go, że z rybiookim ma nikłe szanse. Typ był dla niego za szybki i za silny. Jedyną szansą było to, że się spieszył, by ścigać Ciri. I wyraźnie się denerwował.
Bonhart zaatakował znowu. Cahir sparował cięcie, zgarbił się, skoczył, chwycił przeciwnika w pasie, pchnął na ścianę, łupnął kolanem w krocze. Bonhart złapał go za twarz, z mocą grzmotnął w bok głowy głowicą miecza, raz, drugi, trzeci. Trzecie uderzenie odrzuciło Cahira. Zobaczył błysk klingi. Sparował odruchowo.
Zbyt wolno.
Było ściśle przestrzeganą tradycją rodu Dyffrynów, że nad złożonym w zamkowej zbrojowni ciałem poległego krewniaka wszyscy mężczyźni z rodu odprawiali całodzienną i całonocną milczącą wigilię. Kobiety, zebrane w odległym skrzydle zamku, by nie przeszkadzać mężczyznom, nie rozpraszać ich i nie zakłócać ich przemyśleń, szlochały, spazmowały i mdlały. Ocucone, zaczynały szlochać i spazmować. I da capo.
Spazmy i łzy nawet u kobiet, szlachcianek vicovarskich, były niemile widzianym nietaktem i wielkim dyshonorem. Ale u Dyffrynów taka, nie inna była tradycja i nikt jej nie zmieniał. Ani zmieniać nie zamierzał.
Dziesięcioletni Cahir, najmłodszy brat poległego w Nazairze i leżącego właśnie w zamkowej zbrojowni Aillila, w myśli zwyczaju i tradycji nie był jeszcze mężczyzną. Nie dopuszczono go do zebranego nad otwartą trumną grona mężczyzn, nie pozwolono, by siedział i milczał wraz z dziadem Gruffydem, ojcem Ceallachem, bratem Dheranem oraz całą gromadą wujów, stryjów i kuzynów. Spazmować i mdleć wraz z babką, matką, trzema siostrami oraz całą gromadą stryjenek, wujenek i kuzynek nie pozwolono mu, ma się rozumieć, również. Wraz z resztą małoletnich krewniaków, przybyłych do Darn Dyffra na egzekwie, pogrzeb i tryznę, Cahir błaznował i psocił na murach. I bił się na kułaki z tymi, którzy uważali, że najmężniejszymi z mężnych byli w walkach o Nazair ich właśni ojcowie i starsi bracia, nie zaś Aillil aep Ceallach.
— Cahirek! Chodź tu do mnie, syneczku!
Na krużganku stała Mawr, matka Cahira, i jej siostra, ciotka Cinead var Anahid. Twarz matki była czerwona i tak opuchła od płaczu, że Cahir aż się przeraził. Wstrząsnęło nim, że nawet z tak urodziwej kobiety, jak jego matka, płacz mógł zrobić podobną maszkarę. Mocno postanowił sobie nie płakać nigdy, przenigdy.
— Pamiętaj, synku — załkała Mawr, przyciskając chłopca do podołka tak, że tchu mu zabrakło. - Zapamiętaj ten dzień. Pamiętaj, kto pozbawił życia twego braciszka Aillila. Zrobili to ci przeklęci Nordlingowie. Twoi wrogowie, syneczku. Masz ich zawsze nienawidzić. Masz nienawidzić tej przeklętej zbrodniczej nacji!
— Będę ich nienawidził, pani matko — obiecał Cahir, nieco zdziwiony. Po pierwsze, jego brat Aillil padł w boju, z honorem, chwalebną i godną pozazdroszczenia śmiercią wojownika, nad czym więc ronić łzy? Po drugie, nie było tajemnicą, że babka Eviva, matka Mawr, pochodziła z Nordlingów. Tata w gniewie nie raz potrafił nazwać babkę "wilczycą z Północy". Ma się rozumieć, za jej plecami.
No, ale jeśli teraz matka każe…
— Będę ich nienawidził — przyrzekł z zapałem. - Już ich nienawidzę! A gdy będę duży i będę miał prawdziwy miecz, to pójdę na wojnę i głowy im poucinam! Zobaczysz, pani matko!
Mama nabrała powietrza w płuca i zaczęła spazmować. Ciotka Cinead podtrzymała ją.
Cahir zaciskał piąstki i dygotał z nienawiści. Z nienawiści do tych, którzy skrzywdzili jego mamę, sprawiając, że aż tak zbrzydła.
Cios Bonharta rozwalił mu skroń, policzek i usta. Cahir upuścił miecz i zatoczył się, a łowca z półobrotu ciął go między szyję a obojczyk. Cahir runął pod stopy marmurowej bogini, jego krew, niczym pogańska ofiara, zbryzgała cokół posągu.
Huknęło, podłoga zadrżała pod stopami, ze ściennego panoplia z łomotem spadła tarcza. Korytarzem snuł się i płoził gryzący dym. Ciri otarła twarz. Podtrzymywana jasnowłosa dziewczyna ciążyła jej jak młyński kamień.
— Szybciej… Biegnijmy szybciej…
— Ja nie mogę szybciej — powiedziała dziewczyna. I nagle ciężko siadła na posadzce. Ciri z przerażeniem zobaczyła, jak spod siedzącej, spod jej przesiąkniętej nogawki, zaczyna wylewać się i wzbierać czerwona kałuża.
Dziewczyna była blada jak trup.
Ciri rzuciła się na kolana obok niej, ściągnęła dziewczynie szal, potem pasek, spróbowała zrobić opaski uciskowe. Ale rana była zbyt wielka. I zbyt blisko pachwiny. Krew nie przestawała ciec.
Dziewczyna chwyciła ją za rękę. Palce miała zimne jak lód.
— Ciri…
— Tak.
— Ja jestem Angouleme. Nie wierzyłam… Nie wierzyłam, że cię odnajdziemy. Ale poszłam za Geraltem… Bo za nim nie można nie iść. Wiesz?
— Wiem. On już taki jest.
— Odnaleźliśmy cię. I uratowaliśmy. A Fringilla kpiła z nas… Powiedz mi…
— Nie mów nic. Proszę.
— Powiedz… — Angouleme poruszała wargami coraz wolniej i z coraz większym trudem. - Powiedz, jesteś przecież królową… W Cintrze… Będziemy u ciebie w łaskach, prawda? Zrobisz ze mnie… hrabinę? Powiedz. Ale nie kłam… Zdołasz? Powiedz!
— Nic nie mów. Oszczędzaj siły.
Angouleme westchnęła, nagle pochyliła się do przodu i oparła czołem o ramię Ciri.
— Wiedziałam… — powiedziała całkiem wyraźnie. - Wiedziałam, kurwa, że bordel w Toussaint był lepszym pomysłem na życie.
Minęła długa, bardzo długa chwila, zanim Ciri zorientowała się, że trzyma w objęciach nieżywą dziewczynę.
Zobaczyła go, jak nadchodzi prowadzony martwymi spojrzeniami podtrzymujących arkady alabastrowych kanefor. I nagle zrozumiała, że ucieczka jest niemożliwa, że przed nim nie da się uciec. Że będzie musiała stawić mu czoło. Wiedziała o tym.
Ale wciąż zbyt się go bała.
Dobył broni. Ostrze Jaskółki zaśpiewało cicho. Znała ten śpiew.