Uniknęła zdradzieckiego pchnięcia szybkim półobrotem i odskokiem, odwinęła się i uderzyła szybko i szeroko, mocno, z całego ramienia, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder. Jaskółka świsnęła i cięła, cięła samym koniuszkiem klingi. Syknęło i mlasnęło, Bonhart chwycił się za gardło. Rybie oczy wylazły mu z orbit.
— Mówiłam ci przecież — rzekła Ciri zimno — że ja wszystko pamiętam.
Bonhart wybałuszył oczy jeszcze bardziej. A potem upadł. Przechylił się i runął w tył, wzbijając kurz. I leżał tak, wielki, chudy jak kostucha, na brudniej podłodze, wśród połamanych klepek. Wciąż ściskał się za gardło, kurczowo, ze wszystkich sił. Ale choć trzymał mocno, życie i tak wartko uchodziło spomiędzy jego palców, rozlewało się wokół głowy wielką czarną aureolą.
Ciri stanęła nad nim. Bez słowa. Ale tak, by dobrze ją widział. By to jej, tylko jej obraz zabrał ze sobą tam, dokąd szedł.
Bonhart spojrzał na nią mętniejącym i rozpływającym się wzrokiem. Zadygotał konwulsyjnie, chrobotnął po deskach obcasami. Potem wydał z siebie bulgot taki, jaki wydaje lejek, gdy już wszystko przez niego przeleci.
I to był ostatni dźwięk, jaki wydał.
Gruchnęło, z hukiem i brzękiem wyleciały witraże.
— Uważaj, Geralt!
Odskoczyli, w samą porę. Oślepiająca błyskawica przeorała posadzkę, w powietrzu zawyły odłamki terakoty i ostre kawałeczki mozaiki. Druga błyskawica trafiła w kolumnę, za którą skrył się wiedźmin. Kolumna rozpadła się na trzy części. Od sklepienia urwało się pół arkady i runęło na posadzkę z ogłuszającym łoskotem. Geralt, leżąc płasko na podłodze, osłonił głowę dłońmi, świadom, jak nędzna to osłona przed spadającymi na niego kilkunastoma pudami gruzu. Przygotował się na najgorsze, ale wcale nie było najgorzej. Zerwał się, zdążył zobaczyć nad sobą poświatę magicznej tarczy, pojął, że uratowała go magia Yennefer.
Vilgefortz zwrócił się ku czarodziejce, rozwalił w drobny mak filar, za którym się schroniła. Ryknął wściekle, fastrygując chmurę dymu i kurzu nitkami ognia. Yennefer zdążyła odskoczyć, zrewanżowała się, wystrzeliwując w czarodzieja własną błyskawicę, którą jednak Vilgefortz odbił bez wysiłku i wręcz lekcewarząco. Odpowiedział uderzeniem, które cisnęło Yennefer o posadzkę.
Geralt rzucił się na niego, ocierając twarz z tynku. Vilgefortz zwrócił ku niemu oczy i rękę, z której z rykiem buchnęły płonienie. Wiedźmin odruchowo zasłonił się mieczem. Pokryta runami krasnoludzka klinga, o dziwo, osłoniła go, rozcięła strugę ognia na pół.
— Ha! — ryknął Vilgefortz. - Imponujące, wiedźminie! A co powiesz na to?
Wiedźmin nic nie powiedział. Poleciał jak uderzony taranem, padł na posadzkę i pojechał po niej, zatrzymując się dopiero na bazie kolumny. Kolumna rozpękła się i rozleciała w gruzy, znowu zabierając ze sobą znaczną część sklepienia. Tym razem Yennefer nie zdołała dać mu magicznej osłony. Wielki odłupany z arkady złom trafił go w bark, zwalając z nóg. Ból sparaliżował bo na moment.
Yennefer, skandując zaklęcia, słała w stronę Vilgefortza błyskawicę po błyskawicy. Żadna nie sięgnęła celu, wszystkie bezsilnie odbijały się od chroniącej czarodzieja magicznej sfery. Vilgefortz wyciągnął nagle ręce, rozpostarł je gwałtownie. Yennefer wrzasnęła z bólu, uniosła się w górę, lewitując. Vilgefortz skręcił dłonie, zupełnie jakby wyżymał mokrą szmatę. Czarodziejka zawyła przeszywająco. I zaczęła się skręcać.
Geralt zerwał się, pokonując ból. Ale uprzedził go Regis.
Wampir pojawił się nie wiadomo skąd w postaci olbrzymiego nietoperza, spadł na Vilgefortza bezszelestnym lotem. Nim czarodziej zdołał osłonić się czarem, Regis chlasnął go szponami po twarzy, chybiając oko wyłącznie dlatego, że było nienormalnie małe. Vilgefortz zaryczał, machał rękami. Uwolniona Yennefer runęła na kupę gruzu z rozdzierającym jękiem, krew z nosa buchnęła jej na twarz i pierś.
Geralt już był blisko, już wznosił do cięcia sihill. Ale Vilgefortz nie był jeszcze pokonany i kapitulować nie myślał. Wiedźmina odrzucił potężną falą mocy, w atakującego go wampira strzelił oślepiająco białym płomieniem, który przeciął kolumnę jak gorący miecz masło. Regis zwinnie uniknął płomienia, zmaterializował się w normalną postać tuż obok Geralta.
— Uważaj — stęknął wiedźmin, starając się zobaczyć, co z Yennefer. - Uważaj, Regis…
— Uważać? - krzyknął wampir. - Ja? Nie po to tu przybyłem!
Nieprawdopodobnym, błyskawicznym, iście tygrysim skokiem rzucił się na czarodzieja i złapał go za gardło. Błysnęły kły.
Vilgefortz zawył ze zgrozy i wściekłości. Przez moment zdawało się, że koniec z nim. Ale była to złuda. Czarodziej miał w arsenale oręż na każdą okazję. I na każdego przeciwnika. Nawet na wampira.
Dłonie, którymi chwycił Regisa, rozjarzyły się się jak rozpalone żelazo. Wampir krzyknął. Geralt też krzyknął, widząc, że czarodziej dosłownie rozdziera Regisa. Skoczył na pomoc, ale nie zdążył. Vilgefortz pchnął rozdartego wampira na kolumnę, z bliska, z obu rąk wypalił białym ogniem. Regis zakrzyczał, zakrzyczał tak, że wiedźmin zakrył uszy dłońmi. Z hukiem i brzękiem wyleciała reszta witraży. A kolumna po prostu stopiła się. Wampir stopił się wraz z nią, rozlał w bezkształtny bałwan.
Geralt zaklął, wkładając w klątwę całą wściekłość i rozpacz. Doskoczył, wzniósł sihill do ciosu. Nie zdążył ciąć. Vilgefortz odwrócił się i uderzył go magiczną energią. Wiedźmin przeleciał przez całą długość hali, z impetem walnął o ścianę, osunął się po niej. Leżał, jak ryba łapiąc powietrze, zastanawiając się nie nad tym, co ma złamane, lecz nad tym, co ma całe. Vilgefortz szedł ku niemu. W jego ręku zmaterializował się długi na sześć stóp żelazny drąg.
— Mógłbym cię spopielić zaklęciem — powiedział. - Mógłbym cię roztopić na szkliwo, jak tego potwora przez chwilą. Ale ty, wiedźminie, powinieneś umrzeć inaczej. W walce. Może niezbyt uczciwej, ale zawsze.
Geralt nie wierzył, że uda mu się wstać. Ale wstał. Wypluł krew z przeciętej wargi. Mocniej uchwycił miecz.
— Na Thanedd — Vilgefortz podszedł bliżej, zakręcił drągiem młyńca — nadłamałem cię tylko ociupinkę, oszczędnie, bo to miała być nauczka. Ponieważ poszła w las, tym razem połamię cię dokładnie, na drobniutkie kosteczki. Tak, by już nikt nigdy nie zdołał cię skleić.
Zaatakował. Geralt nie uciekał. Przyjął walkę.
Drąg migotał i świszczał, czarodziej krążył wokół tańczącego wiedźmina. Geralt unikał ciosów i sam je zadawał, ale Vilgefortz zręcznie parował, a wówczas żałobnie jęczała zderzająca się ze stalą stal.
Czarodziej był szybki i zwinny jak demon.
Zmylił Geralta skrętem tułowia i markowanym uderzeniem od lewej, walnął go z dołu w żebra. Nim wiedźmin odzyskał równowagę i oddech, dostał w bark tak mocno, że aż przyklęknął. Odskokiem ocalił czaszkę od ciosu z góry, ale nie uniknął odwrotnego pchnięcia z dołu, nad biodro. Zachwiał się i uderzył plecami w ścianę. Miał jeszcze na tyle przytomności umysłu, by paść na posadzkę. W samą porę, bo żelazny drąg otarł się o jego włosy i walnął w mur, aż iskry poszły.
Geralt przetoczył się, drąg skrzesał iskry na posadzce tuż obok jego głowy. Drugi cios trafił w łopatkę. Był wstrząs, paraliżujący ból, spływająca do nóg słabość. Czarodziej wzniósł drąg. W jego oczach palił się triumf.