Geralt ścisnął w pięści medalion Fringilli.
Drąg spadł, aż zadzwoniło. Uderzając w posadzkę o stopę od głowy wiedźmina. Geralt odturlał się i szybko podniósł na jedno kolano. Vilgefortz doskoczył, uderzył. Drąg znowu minął cel o kilka cali. Czarodziej pokręcił głową z niedowierzniem, zawahał się na moment.
Westchnął, rozumiejąc nagle. Oczy mu zabłysnęły. Skoczył, biorąc zamach. Za późno.
Geralt ciął go ostro przez brzuch. Vilgefortz wrzasnął, upuścił drąg, zgięty podreptał do tyłu. Wiedźmin już był przy nim. Pchnął go butem na kikut rozwalonej kolumny, ciął zamaszyście, malując na niej falujący deseń. Czarodziej zakrzyczał, padł na kolana. Opuścił głowę, popatrzył na brzuch i pierś. Długo nie mógł oderwać wzroku od tego, co widział.
Geralt czekał spokojnie, w pozycji, z sihillem gotowym do cięcia.
Vilgefortz zajęczał rozdzierająco i uniósł głowę.
— Geraaalt…
Wiedźmin nie dał mu dokończyć.
Długi czas było bardzo cicho.
— Nie wiedziałam… — powiedziała wreszcie Yennefer, gramoląc się z kupy gruzu. Wyglądała strasznie. Krew cieknąca z nosa zalała jej cały podbródek i dekolt. - Nie wiedziałam — powtórzyła, widząc nie rozumiejący wzrok Geralta — że znasz czary iluzyjne. I to zdolne zmylić Vilgefortza…
— To mój medalion.
— Aha — spojrzała podejrzliwie. - Ciekawa rzecz. Ale i tak żyjemy dzięki Ciri.
— Słucham?
— Jego oko. Nie odzyskał pełnej koordynacji. Nie zawsze trafiał. Ja jednak życie zawdzięczam głównie…
Zamilkła, spojrzała na resztki stopionej kolumny, w której można było rozpoznać zarysy postaci.
— Kto to był, Geralt?
— Druh. Będzie mi go bardzo brak.
— Był człowiekiem?
— Uosobieniem człowieczeństwa. Co z tobą, Yen?
— Parę złamanych żeber, wstrząśnienie mózgu, staw biodrowy, kręgosłup. Poza tym świetnie. A u ciebie?
— Mniej więcej to samo.
Beznamiętnie popatrzyła na głowę Vilgefortza leżącą dokładnie pośrodku podłogowej mozaiki. Małe, zeszklone już oczko czarodzieja spoglądało na nich z niemym wyrzutem.
— Ładny to widok — powiedziała.
— Fakt — przyznał po chwili. - Ale ja się już napatrzyłem. Będziesz mogła iść?
— Z twoją pomocą, tak.
I spotkali się, wszyscy troje, w miejscu, gdzie schodziły się korytarze, pod arkadami. Spotkali się pod martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor.
— Ciri — powiedział wiedźmin. I przetarł oczy.
— Ciri — powiedziała podtrzymywana przez wiedźmina Yennefer.
— Geralt — powiedziała Ciri.
— Ciri — odpowiedział, pokonując gwałtowny skurcz gardła. - Dobrze cię znowu widzieć.
— Pani Yennefer.
Czarodziejka wyzwoliła się spod ramienia wiedźmina i z najwyższym wysiłkiem wyprostowała.
— Jak ty wyglądasz, dziewczyno — powiedziała surowo. - Spójrz tylko na siebie, jak ty wyglądasz! Popraw włosy! Nie garb się. Pozwól no tu.
Ciri podeszła, sztywna jak automat. Yennefer poprawiła i wygładziła jej kołnierzyk, spróbowała zetrzeć zaschniętą już krew z rękawa. Dotnęła włosów. Odsłoniła bliznę na policzku. Objęła mocno. Bardzo mocno. Geralt widział jej ręce na plecach Ciri. Widział zdeformowane palce. Nie czuł gniewu, żalu ani nienawiści. Czuł tylko zmęczenie. I ogromnie pragnienie, by skończyć z tym wszystkim.
— Mamusiu.
— Córeczko.
— Chodźmy — zdecydował się przerwać. Ale dopiero po dłuższej chwili.
Ciri głośno pociągnęła nosem, otarła go wierzchem dłoni. Yennefer zgromiła ją spojrzeniem, otarła oko, zapewnie czymś zaprószone. Wiedźmin patrzył w korytarz, z którego wyszła Ciri, jak gdyby w oczekiwaniu, że wyjdzie stamtąd ktoś jeszcze. Ciri pokręciła głową. Zrozumiał.
— Chodźmy stąd — powtórzył.
— Tak — powiedziała Yennefer. - Chcę widzieć niebo.
— Nigdy was już nie opuszczę — powiedziała głucho Ciri. - Nigdy.
— Chodźmy stąd — powtórzył. - Ciri, podtrzymaj Yen.
— Nie potrzeba mnie podtrzymywać!
— Pozwól mi, mamusiu.
Przed nimi były schody, wielkie schody tonące w dymie, w migotliwej poświacie pochodni i ognia w żelaznych koszach. Ciri drgnęła. Widziała już te schody. W snach i wizjach.
Na dole, daleko, czekali uzbrojeni ludzie.
— Jestem zmęczona — szepnęła.
— Ja też — przyznał Geralt, dobywając sihilla.
— Mam już dość zabijania.
— Ja też.
— Nie ma stąd innego wyjścia?
— Nie. Nie ma. Tylko te schody. Tak trzeba, dziewczyno. Yen chce widzieć niebo. A ja chcę widzieć niebo, Yen i ciebie.
Ciri obejrzała się, spojrzała na Yennefer, która, by nie upaść, oparła się o balustradę. Wyciągnęła odebrane Bonhartowi medaliony. Kota zawiesiła sobie na szyi, wilka dała Geraltowi.
— Mam nadzieję — rzekł — że wiesz, że to tylko symbol?
— Wszystko to tylko symbol.
Wyciągnęła Jaskółkę z pochwy.
— Chodźmy, Geralt.
Chodźmy. Trzymaj się blisko mnie.
W dole schodów czekali na nich najemnicy Skellena, ściskający broń w spotniałych pięściach. Puszczyk szybkim gestem posłał na schody pierwszy rzut. Podkute buty żołdaków załomotały na stopniach.
— Powoli, Ciri. Nie spiesz się. Blisko mnie.
— Tak, Geralt.
— I spokojnie, dziewczyno, spokojnie. Pamiętaj, bez złości, bez nienawiści. My musimy wyjść i zobaczyć niebo. A ci, którzy staną nam na drodze, muszą umrzeć. Nie wahaj się.
— Nie zawaham się. Chcę zobaczyć niebo.
Do pierwszego podestu doszli bez przeszkód. Najemnicy cofnęli się przed nimi, zaskoczeni i zdziwieni ich spokojem. Ale po chwili trzech skoczyło ku nim z wrzaskiem, wywijając mieczami. Umarli natychmiast.
— Kupą! - darł się z dołu Puszczyk. - Zabić ich!
Skoczyło następnych trzech. Geralt szybko wyskoczył naprzeciw, zmylił fintą, ciął jednego z dołu w gardło. Obrócił się, przepuścił Ciri spod prawego ramienia, Ciri gładko chlasnęła drugiego draba pod pachę. Trzeci chciał ratować życie skokiem przez balustradę. Nie zdążył.
Geralt starł z twarzy bryzgi krwi.
— Spokojniej, Ciri.
— Jestem spokojna.
Następnych trzech. Błysk kling, krzyk, śmierć.
Gęsta krew spełzała w dół, ściekała po stopniach.
Drab w nabijanej mosiądzem brygantynie skoczył ku nim z długą spisą. Oczy miał dzikie od narkotyków. Ciri szybką skośną paradą odsunęła drzewce, Geralt ciął. Otarł twarz. Szli, nie oglądając się.
Drugi podest był już blisko.
— Zabić! - wrzeszczał Skellen. - Na nich! Zaaabiiić!
Na schodach tupot, krzyk. Błysk kling, wrzask. Śmierć.
— Dobrze, Ciri. Ale spokojniej. Bez euforii. I blisko mnie.
— Zawsze już będę blisko ciebie.
— Nie tnij z ramienia, jeśli można z łokcia. Uważaj.
— Uważam.
Błysk klingi. Wrzask, krew. Śmierć.
— Dobrze, Ciri.
— Chcę zobaczyć niebo.
— Bardzo cię kocham.
— Ja ciebie też.
— Uważaj. Robi się ślisko.
Błysk kling, wycie. Szli, doganiając lejącą się po stopniach krew. Szli w dół, wciąż w dół, schodami zamczyska Stygga.
Atakujący ich drab poślizgnął się na zakrwawionym stopniu, padł im plackiem wprost pod nogi, zawył o litość, oburącz zakrywając głowę. Przeszli obok, nie patrząc.
Aż do trzeciego podestu nikt już nie odważył się zastąpić im drogi.
— Łuki — darł się z dołu Stefan Skellen. - Dawajcie kusze! Boreas Mun miał przynieść kusze! Gdzie on jest?