Boreas Mun — o czym Puszczyk wiedzieć nie mógł — był już dość daleko. Jechał prosto na wschód, z czołem przy końskiej grzywie wyciskał z wierzchowca tyle galopu, ile się dało.
Z pozostałych, wysłanych po łuki, wrócił tylko jeden.
Temu, który zdecydował się strzelać, lekko zatrzęsły się ręce i łzawiły od fisstechu oczy. Pierwsze bełt ledwie drasnął balustradę. Drugi nie trafił nawet w schody.
— Wyżej! — rozdarł się Puszczyk. - Wejdź wyżej, durniu! Strzelaj z bliska!
Kusznik udał, że nie słyszy. Skellen zaklął sążniście, wyrwał mu kuszę, skoczył na schody, przyklęknął i wycelował. Geralt szybko zasłonił sobą Ciri. Ale dziewczyna błyskawicznie wywinęła się zza niego, gdy szczęknęła cięciwa, była już w pozycji. Wykręciła miecz do górnej kwarty, odbiła bełt tak mocno, że długo koziołkował, nim spadł.
— Bardzo dobrze — mruknął Geralt. - Bardzo dobrze, Ciri. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, spuszczę ci lanie.
Skellen rzucił kuszę. I nagle zorientował się, że jest sam.
Wszyscy jego ludzie, zbici w gromadkę, byli na samym dole. Żaden nie kwapił się, by wejść na schody. Było ich jakby mniej, znowu kilku gdzieś pobiegło. Po kusze zapewne.
A wiedźmin i wiedźminka spokojnie, nie przyspieszając, ale i nie zwalniając kroku, szli w dół, w dół po zalanych krwią schodach zamczyska Stygga. Blisko siebie, ramię przy ramieniu, mamiąc i tumaniąc szybkimi poruszeniami kling.
Skellen cofnął się. I już nie przestał się cofać. Aż do samego dołu. Gdy znalazł się w grupie swych ludzi, spostrzegł, że cofanie trwa. Zaklął bezsilnie.
— Chłopcy! — krzyknął, a głos złamał mu się fałszywie. - Śmiało! Hajże na nich! Kupą! Dalej, śmiało! Za mną!
— Sami se idźcie — bąknął któryś, podnosząc do nosa dłoń z fisstechem. Puszczyk ciosem pięści zbielił mi narkotykiem twarz, rękaw i przód kaftana.
Wiedźmin i wiedźminka minęli drugi podest.
— Gdy zejdą na sam dół — zaryczał Skellen — da się ich otoczyć! Hajże, chłopcy! Śmiało! Do broni!
Geralt spojrzał na Ciri. I omal nie zawył z wściekłości, widząc na jej szarych włosach bielutkie i lśniące jak srebro pasemka. Opanował się. To nie był czas na złość.
— Uważaj — powiedział głucho. - Bądź blisko mnie.
— Zawsze będę blisko ciebie.
— Na dole będzie gorąco.
— Wiem. Ale jesteśmy razem.
— Jesteśmy razem.
— Jestem z wami — powiedziała Yennefer, schodząc za nimi po schodach czerwonych i śliskich od krwi.
— Do kupy! Do kupy! — ryczał Puszczyk.
Kilku z tych, którzy pobiegli po kusze, wracało. Bez kusz. Bardzo przerażonych.
Ze wszystkich trzech wiodących ku schodom korytarzy rozległ się huk wywalanych berdyszami drzwi, łomot, szczęk żelaza i odgłos ciężkich kroków. I nagle ze wszystkich trzech korytarzy wymaszerowali żołnierze w czarnych hełmach, zbrojach i płaszczach ze znakiem srebrnej salamandry. Okrzyknięci gromko i groźnie najemnicy Skellena z brzękiem rzucili na posadzkę broń, jeden po drugim. W tych mniej zdecydowanych wymierzono kusze, ostrza glewi i rohatyn, ponaglono jeszcze groźniejszym krzykiem. Teraz usłuchali wszyscy, widać bowiem było, że czarni żołnierze aż palą się, by kogoś zakatrupić i tylko czekają na pretekst. Puszczyk stanął pod kolumną, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— Cudowna odsiecz? — mruknęła Ciri. Geralt przecząco pokręcił głową.
Kusze i żeleźca wycelowano także i w nich.
— Glaeddyvan vort!
Opór nie miał sensu. Od czarnych żołnierzy roiło się w dole schodów jak od mrówek, a oni byli już bardzo, bardzo zmęczeni. Ale nie rzucili mieczów. Pieczołowicie położyli je na stopniach. A potem usiedli. Geralt czuł ciepłe ramię Ciri, słyszał jej oddech.
Z góry, wymijając trupy i kałuże krwi, pokazując czarnym żołnierzom nie uzbrojone ręce, zeszła Yennefer. Ciężko usiadła obok, na stopniu. Geralt poczuł ciepło także i przy drugim ramieniu. Szkoda, że tak nie może być zawsze, pomyślał. A wiedział, że nie może.
Ludzi Puszczyka wiązano i po kolei wyprowadzano. Czarnych żołnierzy w płaszczach z salamandrą robiło się coraz więcej. Nagle pojawili się wśród nich wysocy rangą oficerowie, rozpoznawalni po białych pióropuszach i srebrnych olamowaniach na zbrojach. I po szacunku, z jakim rozstępowano się przed nimi.
Przed jednym z oficerów, którego hełm szczególnie bogato ozdobiony był srebrem, rozstępowano się z wyjątkowym szacunkiem. Z ukłonami wręcz.
Ten właśnie zatrzymał się przed stojącym pod kolumną Skellenem. Puszczyk — widać to było wyraźnie nawet w migotliwym świetle łuczyw i dopalających się w żelaznych koszach obrazów — zbladł, zrobił się biały jak papier.
— Stefanie Skellen — powiedział oficer dźwięcznym głosem, głosem, który zadzwonił aż pod sklepieniem halli. - Staniesz przed sądem. Poniesiesz karę za zdradę.
Puszczyka wyprowadzono, ale nie wiązano mu rąk jak gemajnom.
Oficer odwrócił się. Z arrasu na górze urwała się płonąca szmata, spadła, wirując jak wielki ognisty ptak. Blask zalśnił na srebrnym olamowaniu zbroi, na sięgającej do połowy policzków zasłonie hełmu, mającej — jak u wszystkich Czarnych Żołnierzy — kształt potwornej zębatej szczęki.
Kolej na nas, pomyślał Geralt. Nie pomylił się.
Oficer popatrzył na Ciri, a jego oczy paliły się w otworach hełmu, zauważały i rejestrowały wszystko. Bladość. Bliznę na policzku. Krew na rękawie i dłoni. Białe pasemka we włosach.
Potem Nilfgaardczyk obrócił oczy na wiedźmnina.
— Vilgefortz? — spytał swym dźwięcznym głosem. Geralt przecząco pokręcił głową.
— Cahir aep Callach?
Znowu przeczący ruch głowy.
— Jatki — powiedział oficer, patrząc na schody. - Krwawe jatki. Ale cóż, kto mieczem wojuje… Nadto, oszczędziłeś katom roboty. Daleką przebyłeś drogę, wiedźminie.
Geralt nie skomentował. Ciri głośno pociągnęła nosem i obtarła go nadgarstkiem. Yennefer skarciła ją spojrzeniem. Nilfgaardczyk zauważył i to, uśmiechnął się.
— Daleką przebyłeś drogę — powtórzył. - Przyszedłeś tu z końca świata. Za nią i dla niej. Już choćby tylko z tego tytułu coś ci się należy. Panie de Rideaux!
— Na rozkaz, Wasza Królewska Mość!
Wiedźmin nie zdziwił się.
— Proszę wyszukać tu dyskretną komnatę, w której będę mógł w nie zakłócanym przez nikogo spokoju porozmawiać z panem Geraltem z Rivii. W tym czasie proszę zapewnić wszelkie wygody i usługi obu paniom. Rzecz jasna, pod czujną i nieustającą strażą.
— Tak jest, Wasza Cesarska Mość.
— Panie Geralcie, proszę za mną.
Wiedźmin wstał. Spojrzał na Yennefer i Ciri, chcąc je uspokoić, przestrzec, by nie robiły głupstw. Ale to nie było potrzebne. Obie były potwornie zmęczone. I zrezygnowane.
— Daleką przebyłeś drogę — powtórzył, zdejmując hełm Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd, Biały Płomień Tańczący na Kurchanach Wrogów.
— Nie wiem — odrzekł spokojnie Geralt — czy ty, Duny, nie przebyłeś dalszej.
— Poznałeś mnie, proszę — uśmiechnął się cesarz. - A podobno brak brody i sposób zachowania odmieniły mnie zupełnie. Z ludzi, którzy przedtem widywali mnie w Cintrze, wielu przybywało potem do Nilfgaardu i widziało mnie podczas audiencji. I nie rozpoznał mnie nikt. A tyś widział mnie przecież tylko raz, i to przed szesnastu laty. Aż tak zapadłem ci w pamięć?
— Nie rozpoznałbym cię, faktycznie bardzo się zmieniłeś. Domyśliłem się po prostu, kim jesteś. Już jakiś czas temu. Nie bez obcej pomocy i wskazówki odgadłem, jaką rolę odegrał incest w rodzinie Ciri. W jej krwi. W którymś z koszmarnych snów przyśnił mi się nawet incest najstraszniejszy, najohydniejszy z możliwych. I proszę, oto jesteś, we własnej osobie.