Ciri spojrzała na wiedźmina. Geralt zaprzeczył ruchem głowy. Dziewczyna westchnęła.
Obie z Yennefer objęły się i szeptały długo. Potem Ciri podeszła do Geralta.
— Szkoda — powiedziała cicho. - Zapowiadało się lepiej.
— Znacznie lepiej.
Objęli się.
— Bądź mężna.
— On mnie nie będzie miał — szepnęła. - Nie bój się. Ucieknę mu. Mam sposób…
— Nie wolno ci go zabić. Pamiętaj, Ciri. Nie wolno.
— Nie bój się. Wcale nie myślałam o zabijaniu. Wiesz, Geralt, ja zabijania mam dość. Za dużo tego było.
— Za dużo. Żegnaj, wiedźminko.
— Żegnaj, wiedźminie.
— Tylko nie płacz.
— Łatwo ci mówić.
Emhyr var Emreis, imperator Nilfgaardu, towarzyszył Yennefer i Geraltowi aż do łazienki. Niemal aż do cembrowiny wielkiego, marmurowego basenu, pełnego parującej i pachnącej wody.
— Żegnajcie — powiedział. - Nie musicie się spieszyć. Odjeżdżam, ale zostawiam tu ludzi, których poinstruuję i którym wydam rozkazy. Gdy będziecie gotowi, zawołajcie, a lejtnant poda wam nóż. Ale powtarzam: spieszyć się nie musicie.
— Doceniamy łaskę — poważnie kiwnęła głową Yennefer. - Wasza Cesarska Mość?
— Słucham?
— Proszę, w miarę możliwości, nie krzywdzić mojej córki. Nie chciałabym umierać z myślą, że ona płacze.
Emhyr milczał długo. Nawet bardzo długo. Oparty o ościeżnicę. Z odwróconą głową.
— Pani Yennefer — odpowiedział wreszcie, a twarz miał bardzo dziwną. - Może być pani pewna, że nie skrzywdzę córki pani i wiedźmina Geralta. Deptałem trupy ludzi i tańczyłem na kurhanach wrogów. I myślałem, że stać mnie na wszystko. Ale tego, o co mnie pani podejrzewa, zrobić zwyczajnie nie potrafiłbym. Teraz to wiem. Także dzięki wam obojgu. Żegnajcie.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Geralt westchnął.
— Rozbierzemy się? - spojrzał na parujący basen. - Niezbyt raduje mnie myśl, że wywloką mnie stąd jako nagiego trupa…
— A mnie, wyobraź sobie, wszystko jedno, jaką mnie wywloką — Yennefer zrzuciła trzewiczki i szybkimi ruchami rozpięła suknię. - Nawet jeśli to moja ostatnia kąpiel, nie będę się kąpać w ubraniu.
Ściągnęła koszulę przez głowę i weszła do basenu, energicznie rozbryzgując wodę.
— No, Geralt? Czemu stoisz jak wmurowany?
— Zapomniałem, jaka jesteś piękną.
— Łatwo zapominasz. Dalej, do wody.
Gdy usiadł przy niej, natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałował ją, głaszcząc jej talię, nad wodą i pod wodą.
— Czy to — spytał dla porządku — jest aby właściwy czas?
— Na to — zamruczała, zanurzając jedną rękę i dotykając go — każdy czas jest właściwy. Emhyr dwukrotnie powtórzył, że nie musimy się spieszyć. Na czym wolałbyć spędzić ostatnie minuty, które nam dano? Na płaczach i żalach? Przecież to niegodne. Na rachunku sumienia? Przecież to banalne i głupie.
— Nie o to mi chodziło.
— O co więc?
— Jeśli woda wystygnie — wymruczał, pieszcząc jej piersi — cięcia będą bolesne.
— Za rozkosz — Yennefer zanurzyła drugą rękę — warto zapłacić bólem. Boisz się bólu?
— Nie.
— Ja też nie. Usiądź na brzegu basenu. Kocham cię, ale nie będę, cholera jasna, nurkować.
— Jejku, jej — powiedziała Yennefer, odchylając głowę tak, że jej wilgotne od pary włosy rozpłynęły się po cembrowinie jak małe czarne żmijki. - Jejku… jej.
— Kocham cię, Yen.
— Kocham cię, Geralt.
— Już czas. Zawołajmy.
— Zawołajmy.
Zawołali. Najpierw zawołał wiedźmin, potem zawołała Yennefer. Potem, nie doczekawszy się żadnej reakcji, wrzasnęli chórem.
— Juuuuż! Jesteśmy gotowi! Dajcie nam ten nóż! Heeej! Cholera! Woda stygnie!
— To z niej wyjdźcie — powiedziała Ciri, zaglądając do łazienki. - Oni wszyscy sobie poszli.
— Coooo?
— Przecież mówię. Poszli sobie. Oprócz nad trojga nie ma tu żywej duszy. Ubierzcie się. Na golasa wyglądacie strasznie śmiesznie.
Gdy się ubierali, zaczęły im drżeć ręce. Obojgu. Z najwyższą trudnością radzili sobie z haftkami, sprzączkami i guzikami. Ciri paplała.
— Odjechali. Zwyczajnie. Wszyscy, ilu ich było. Zabrali stąd wszystkich, wsiedli na konie i odjechali. Aż się kurzyło.
— Nie zostawili nikogo?
— Nikogutko.
— Niepojęte — szepnął Geralt. - To jest niepojęte.
— Czy stało się coś — odchrząknęła Yennefer — co by to tłumaczyło?
— Nie — odrzekła szybko Ciri. - Nic.
Kłamała.
Z początku nadrabiała miną. Wyprostowana, z hardo zadartą głową i kaminną twarzą, odepchnęła od siebie urękawiczone ręce czarnych rycerzy, śmiało i wyzywająco spojrzała na budzące grozę nosale i zasłony ich hełmów. Nie dotknęli jej już więcej, tym bardziej, że powstrzymywało ich przed tym warknięcie oficera, barczystego draba ze srebrnymi galonami i białym czaplim pióropuszem.
Poszli ku wyjściu, eskortowana z obu stron. Z dumnie uniesioną głową. Dudniły ciężkie buty, chrzęszczały kolczugi, dzwoniła broń.
Po kilkunastu krokach obejrzała się po raz pierwszy. Po następnych kilku po raz drugi. Przecież ja ich już nigdy, nigdy nie zobaczę, przeraźliwą i chłodną jasnością zapłonęła jej pod ciemieniem myśl. Ani Geralta, ani Yennefer. Nigdy.
Świadomość momentalnie, za jednym zamachem starła maskę udawanej odwagi. Twarz Ciri skurczyła się i wykrzywiła, oczy napełniły się łzami, z nosa pociekło. Dziewczyna walczyła ze wszystkich sił, ale na próżno. Fala łez przerwała tamę pozorów.
Nilfgaardczycy z salamandrami na płaszczach patrzyli na nią w ciszy. I w zdumieniu. Niektórzy widzieli ją na zakrwawionych schodach, wszyscy widzieli ją w rozmowie z cesarzem. Wiedźminkę z mieczem, wiedźminkę niepokonaną, butnie skaczącą do oczu samemu imperatorowi. I dziwili się teraz, widząc pochlipujące i łkające dziecko.
Była tego świadoma. Ich spojrzenia paliły ją jak ogień, kłuły jak szpilki. Walczyła, ale bez skutku. Im mocniej wstrzymywała płacz, tym silniej wybuchał.
Zwolniła kroku, potem zatrzymała się. Eskorta stanęła równierz. Ale tylko na moment. Na warkliwą komendę oficera żelazne ręce chwyciły ją pod pachy i za przeguby. Ciri, szlochając i łykając łzy, obejrzała się po raz ostatni. Potem powleczono ją. Nie stawiała oporu. Ale szlochała coraz głośniej i coraz rozpaczliwiej.
Zatrzymał ich cesarz Emhyr car Emreis, ten ciemnowłosy człowiek o twarzy, która budziła w niej dziwne, niejasne wspomnienia. Puścili ją na jego ostry rozkaz. Ciri pociągnęła nosem, otarła oczy rękawem. Widząc, że podchodzi, wstrzymała szloch, hardo zadarła głowę. Ale teraz — była tego świadoma — wyglądało to już tylko śmiesznie.
Emhyr patrzył na nią długo. Bez słowa. Potem podszedł. I wyciągnął ręce. Ciri, która na takie gesty zawsze reagowała odruchowym cofnięciem się, teraz, ku swemu najwyższemu zdumieniu, nie zareagowała. Z jeszcze większym zdumieniem stwierdziła, że jego dotyk wcale nie jest przykry.
Dotknął jej włosów, jakby licząc bielutkie jak śnieg pasemka. Dotknął zdeformowanego blizną policzka. Potem przytulił, gładził po głowie i plecach. A ona, wstrząsana płaczem, pozwalała mu na to, a ręce trzymała sztywno niczym strach na wróble.
— Dziwna to rzecz, przeznaczenie — usłyszała szept. - Żegnaj, córko.