Выбрать главу
*****

— Jak powiedział?

Twarz Ciri skurczyła się lekko.

— Powiedział: va faill, luned. W Starszej Mowie: żegnaj, dziewczyno.

— Wiem — kiwnęła głową Yennefer. - Co było potem?

— Potem… Potem puścił mnie, odwrócił się i odszedł. Krzyknął rozkazy. I wszyscy poszli sobie. Mijali mnie, całkiem obojętnie, tupiąc, łomocząc i brzęcząc zbrojami, aż echo szło po korytarzu. Wsiedli na konie i odjechali, słyszałam rżenie i tętent. W życiu tego nie pojmę. Bo gdy się zastanowić…

— Ciri.

— Co?

— Nie zastanawiaj się.

*****

— Zamek Stygga — powtórzyła Filippa Eilhart, patrząc spod rzęs na Fringillę Vigo. Fringilla nie zaczerwieniła się. W ciągu minionych trzech miesięcy udało jej się wyprodukować magiczny krem działający kurcząco na naczynia krwionośne. Dzięki kremowi rumieńce nie biły na twarz, choćby nie wiedzieć, jaki był wstyd.

— Kryjówka Vilgefortza była w zamku Stygga — potwierdziła Assire var Anahid. - W Ebbing, nad górskim jeziorem, którego nazwy mój informator, prosty żołnierz, nie był w stanie zapamiętać.

— Powiedziała pani: "była" — zwróciła uwagę Francesca Findabair.

— Była — wpadła w słowo Filippa. - Bo Vilgefortz nie żyje, moje drogie panie. On i jego wspólnicy, cała szajka gryzie już ziemię. Przysługę tę wyświadczył nam nie kto inny, a dobry nasz znajomy wiedźmin Geralt z Rivii. Którego nie doceniłyśmy. Żadna z nas. Względem którego popełniłyśmy błąd. Wszystkie z nas. Jedne mniejszy, drugie większy.

Wszystkie czarodziejki jak na komendę spojrzały na Fringillę, ale krem działał naprawdę niezawodnie. Assire var Anahid westchnęła. Filippa pacnęła dłonią w stół.

— Choć tłumaczy nas — powiedziała sucho — zawał zajęć związany z wojną i przygotowywaniem rokowań pokojowych, za porażkę loży uznać należy fakt, że w sprawie Vilgefortza zostałyśmy wyprzedzone i wyręczone. Nie powinno się nam to już więcej zdarzać, drogie panie.

Loża — za wyjątkiem bladej jak trup Fringilli Vigo — pokiwała głowami.

— W tej chwili — podjęła Filippa — wiedźmin Geralt jest gdzieś w Ebbing. Wraz z Yennefer i Ciri, które uwolnił. Trzeba się będzie zastanowić, jak ich odszukać…

— A ów zamek? — przerwała Sabrina Glevissig. - Nie zapomniałaś aby o czymś, Filippo?

— Nie, nie zapomniałam. Legenda, o ile powstanie, powinna mieć wersję jedną i prawomyślną. Chciałam prosić o to właśnie ciebie, Sabrino. Weź ze sobą Keirę i Triss. Załatwcie tę sprawę. Tak, żeby śladu nie pozostało.

*****

Huk eksplozji słyszano aż w Maecht, błysk — albowiem miało to miejsce nocą — widoczny był nawet w Metinnie i Geso. Seria wywołanych wybuchem wstrząsów tektonicznych wyczuwalna była jeszcze dalej. Na naprawdę odległych krańcach świata.

*****

Rozdział dziesiąty

Congreve, Estella val Stella, córka barona Ottona de Congreve, poślubiona hrabiemu na Liddertalu, po rychłej śmierci tegoż nader roztropnie dobrami zarządzała, przez co do niemałego przyszła majątku. Dużą estymą cesarza Emhyra var Emreisa (ob.) się ciesząca, wielce znaczną osobą była u dworu. Choć stanowisk nie piastowała żadnych, wiadomem było, że głos jej i zdanie cesarz zawsze atencją i konsydencją zwykł był zaszczycać. Dzięki wielkiemu afektowi ku młodej cesarzowej Cirilli Fionie (ob.), którą jak córkę własną kochała, żartobliwie "cesarzową matką" zwana była. Przeżywszy oboje, tak cesarza, jak i cesarzową, umarła w 1331, a przeogromny jej majątek w spadku dalszym przypadł krewnym, bocznej gałęzi Liddertalów, Białymi zwanych, ci zaś, ludźmi lekkimi i szaławiłami będąc, doszczętnie go przeputali.

Effenberg i Talbot, Encyklopedia Maxima Mundi, tom III

Podkradający się do biwaku człowiek, trzeba było oddać mu honor, był zręczny i lisio przebiegły. Zmieniał pozycję tak szybko, a poruszał się tak zwinnie i cicho, że każdy dałby się podejść. Każdy. Ale nie Boreas Mun. Boreas Mun zbyt duże miał doświadczenie w kwestii podchodów.

— Wyłaź, człowieku! — zawołał, starając się zabarwić głos dufną i pewną siebie arogancją. - Nadaremne są te twoje sztuczki! Widzę cię. Tam jesteś.

Jeden z megalitów, grzebieniem których najeżone było zbocze wzgórza, drgnął na tle ugwieżdżonego, granatowego nieba. Poruszył się. I przybrał postać ludzką.

Boreas obrócił rożen z pieczenią, bo zaleciało spalenizną. Udając, że niedbale się podpiera, położył dłoń na majdanie łuku.

— Mizerny jest mój dobytek — w pozornie spokojny ton wplótł szorstką, metalizowaną nitkę ostrzeżenia. - Nie wiele w nim mam. Ale jestem do niego przywiązany. Będę go bronił na śmierć i życie.

— Nie jestem bandytą — powiedział głębokim głosem mężczyzna, który podkradł się, udając menhiry. - Jestem pielgrzymem.

Pielgrzym był wysoki i potężnie zbudowany, mierzył jak nic siedem stóp, a żeby go przeważyć na szali wagi, Boreas szedł o każdy zakład, potrzebny byłby ciężar co najmniej dziesięciu pudów. Pielgrzymi kij, drąg gruby jak hołobla, wyglądał w jego ręku jak laseczka. Boreas Mun dziwił się zaiste, jakim sposobem taki wielki ciołek zdołał się tak zwinnie podkradać. Zaniepokoił się też nieco. Jego łuk, kompozytowa siedemdziesięciofuntówka, z której z pół setki kroków kładł łosia, wydała mu się nagle mała i delikatna jak dziecięca zabawka.

— Jestem pielgrzymem — powtórzył potężny mężczyzna. - Nie mam złych…

— Ten drugi — przerwał ostro Boreas — też niech wyjdzie.

— Jaki dru… — zająknął się pielgrzym i urwał, widząc jak z mroku z przeciwnej strony wyłania się smukła sylwetka, bezszelestna jak cień. Tym razem Boreas Mun nie dziwił się niczemu. Drugi z mężczyzn — sposób poruszania się zdradzał to momentalnie wyćwiczonemu oku tropiciela — był elfem. A dać się podejść przez elfa to nie hańba.

— Proszę wybaczenia — powiedział dziwnie nieelfim, lekko chrapliwym głosem elf. - Kryłem się przed obu panami nie ze złych intencji, lecz ze strachu. Obróciłbym ten rożen.

— Prawda — powiedział pielgrzym, opierając się na kiju i węsząc słyszalnie. - Mięso ma po tej stronie więcej niż dość.

Boreas obrócił rożen, westchnął, chrząknął. I znowu westchnął.

— Panowie raczą siadać — zdecydował się. - I zaczekać. Zwierzak tylko patrzeć, jak się dopiecze. Ha, wierę, kiep ten, co skąpi poczęstunku wędrowcom na szlaku.

Tłuszcz z sykiem ściekł w ogień, ogień strzelił, zrobiło się jaśniej.

Pielgrzym nosił filcowy kapelusz z szerokim rondem, którego cień dość skutecznie krył twarz. Elfowi nakrycie głowy zastępował zawój z kolorowej chusty, twarzy nie kryjący. Gdy w blasku ogniska zobaczyli tę twarz, drgnęli obaj, Boreas i pielgrzym. Ale nie wydali z siebie nawet westchnienia. Nawet cichego westchnienia na widok tego oblicza, niegdyś pewnie elfio pięknego, teraz zniekształconego paskudną szramą, biegnącą skośnie przez czoło, brew, nos i policzek aż do podbródka.

Boreas Mun chrząknął, znowu obrócił rożen.

— Onże ptaszek — stwierdził, nie zapytał — zwabił panów ku memu biwakowi, czyż nie tak?

— W rzeczy samej — pielgrzym kiwnął rondem kapelusza, a głos zmienił mu się lekko. - Wywęszyłem, nie chwaląc się, pieczyste z oddali. Zachowałem jednak ostrożność. Na ognisku, do którego zbliżyłem się przed dwoma dniami, pieczono kobietę.

— To prawda — potwierdził elf. - Byłem tam następnego ranka, widziałem ludzkie kości w popiele.