Andrzej Sapkowski
Pani Jeziora
Rozdział pierwszy
I jechali dalej, aż przybyli nad jezioro o wodach rozlanych szeroko i pięknie. A pośrodku samym onego jeziora zobaczył Artur ramię w biały atłas przyodziane, miecz cudnej roboty dzierżące. Potem zasię ujrzeli pannę, śmiele stąpającą po wód zwierciadle.
— Cóż to za panna tak czarowna? — spytał Artur.
— Zwą ją Panią Jeziora — odrzekł Merlin.
Jezioro było zaczarowane. Nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Po pierwsze, leżało tuż obok gardzieli zaklętej doliny Cwm Pwcca, doliny tajemniczej, wiecznie otulonej mgłą, słynącej z czarów i zjawisk magicznych.
Po drugie wystarczyło popatrzeć.
Tafla wody była głęboko, soczyście i niezmącenie niebieska, iście niczym wyszlifowany szafir. Była gładziutka jak zwierciadło, do tego stopnia, że przeglądające się w niej szczyty masywu Y Wyddfa wyglądały piękniej jako odbicie niż w rzeczywistości. Od jeziora wiało zimnym ożywczym powiewem, a dostojnej ciszy nie zmącało nic, nawet plusk ryby czy krzyk wodnego ptaka.
Rycerz otrząsnął się z wrażenia. Ale miast kontynuować jazdę grzbietem wzgórza, skierował konia w dół, ku jezioru. Zupełnie jakby przyciągany magiczną mocą czaru drzemiącego tam, w dole, na dnie, w otchłani wód. Koń stąpał płochliwie wśród pokruszonych skał, cichym pochrapywaniem dając znać, że i on wyczuwa magiczną aurę.
Zjechawszy na sam dół, na plażę, rycerz zsiadł. Ciągnąc rumaka za tręzle, zbliżył się do skraju wód, gdzie drobna fala igrała wśród kolorowych otoczaków.
Klęknął, chrzęszcząc kolczugą. Płosząc narybek, rybki malutkie i żywe jak igiełki, nabrał wody w złączone dłonie. Pił ostrożnie i powoli, lodowato zimna woda drętwiła wargi i język, kłuła zęby.
Gdy zaczerpywał ponownie, doleciał go dźwięk niesiony po powierzchni jeziora. Uniósł głowę. Koń chrapnął, jak gdyby potwierdzając, że i on słyszał.
Nadstawił uszu. Nie, to nie było złudzenie. To, co słyszał, to był śpiew. Śpiewała kobieta. Może raczej dziewczyna.
Rycerz, jak wszyscy rycerze, wychował się na powieściach bardów i opowieściach rycerskich. W tych zaś w dziewięciu przypadkach na dziesięć dziewczęce pienia lub zawodzenia były przynętą, idący za ich głosem rycerze regularnie wpadali w pułapki. Nierzadko śmiertelne.
Ale ciekawość przemogła. Rycerz, końcem końców, miał dopiero dziewiętnaście lat. Był bardzo odważny i bardzo nierozsądny. Słynął z jednego, znany był z drogiego.
Sprawdził, czy miecz dobrze chodzi w pochwie, po czym podciągnął konia i ruszył plażą w kierunku, z którego dobiegał śpiew. Nie musiał iść daleko.
Brzeg zalegały wielkie głazy narzutowe, ciemne, wyślizgane do połysku, rzekłbyś, zabawki olbrzymów ciśnięte tu niedbale lub zapomniane po skończonej zabawie. Niektóre głazy leżały w wodzie jeziora, czerniały pod przeźroczystą taflą. Niektóre wystawały nad powierzchnię, omywane falką wyglądały jak grzbiety lewiatanów. Ale najwięcej głazów leżało na brzegu, od plaży aż po las. Część zagrzebana była w piasku, wystając częściowo tylko, pozostawiając domysłom, jak wielkie są w całości.
Śpiew, który rycerz słyszał, dochodził właśnie zza tych przybrzeżnych. A dziewczyna, która śpiewała była niewidoczna. Pociągnął konia, trzymając go za munsztuk i chrapy, tak by nie rżał i nie prychał.
Odzienie dziewczyny spoczywało na jednym z głazów leżących w wodzie, płaskim niczym stół. Ona sama, naga, zanużona do pasa, myła się, pluskając i podśpiewując przy tym. Rycerz nie rozpoznawał słów.
I nie dziwota.
Dziewczyna, głowę stawiłby w zakład, nie była człowiekiem z krwi i kości. Świadczyło o tym szczupłe ciało, dziwny kolor włosów, głos. Był pewien, że gdyby się odwróciła, zobaczyłby wielkie oczy o kształcie migdałów. A gdyby odgarnęła popielate włosy, dostrzegłby jak nic szpiczasto zakończone małżowiny uszne.
To była mieszkanka Faërie. Wróżka. Jedna z Tylwyth Teg. Jedna z tych, które Piktowie i Irlandczycy nazywali Daoine Sidhe, Ludkiem Wzgórz. Jedna z tych, które Sasi nazywali elfami.
Dziewczyna przestała na chwilę śpiewać, zanurzyła się po szyję, zaprychała i nad wyraz pospolicie zaklęła. Rycerz to jednak nie zmyliło. Wróżki, jak powszechnie było wiadomo, umiały kląć po ludzku. Niejednokrotnie plugawiej niż stajenni. A bardzo często była klątwa wstępem do jakiegoś złośliwego figla, z zamiłowania do których wróżki słynęły — na przykład zwiększenia komuś nosa do rozmiarów nasiennego ogórka albo zmniejszenia komuś męskości do rozmiarów ziarenka bobu.
Rycerza nie pociągała ni pierwsza, ni druga ewentualność. Już, już sposobił się do dyskretnego odwrotu, gdy nagle zdradził go koń. Nie, nie jego własny wierzchowiec, który trzymany za chrapy był spokojny i cichutki jak myszka. Zdradził go koń wróżki, kara klacz, której rycerz początkowo nie dostrzegł między głazami. Teraz smoliście czarna kobyłka grzebnęła kopytem żwir i zarżała powitalnie. Ogier rycerza targnął łbem i odpowiedział grzecznie. Aż echo poszło po wodzie.
Wróżka wyprysnęła z wody, przez moment prezentując się rycerzowi w całej miłej dla oka okazałości. Rzuciła się ku skale, na której leżała odzierz. Ale miast chwycić jakie giezło i okryć się skromnie, elfka porwała miecz i z sykiem wydobyła go z pochwy, obracając żelazem nad podziw zręcznie. Trwało to jeden krótki moment, po którym wróżka ukucnęła lub uklękła, kryjąc się w wodzie aż po nos i wystawiając nad powierzchnię wyprostowaną rekę z mieczem.
Rycerz otrząsnął się z osłupienia, puścił wodze i zgiął kolano, klękając na mokrym piasku. Od razu pojął bowiem, kogóż to ma przed sobą.
— Bądź pozdrowiona — zabełkotał, wyciągając ręce. - Wielki to honor dla mnie… Wielki zaszczyt, o, Pani Jeziora. Miecz ten przyjmę…
— Może byś tak wstał z kolan i odwrócił się? - wróżka wystawiła usta nad wodę. - Może by się tak przestał gapić? I pozwolił mi się ubrać?
Usłuchał.
Słyszał, jak chlupie, wychodząc z wody, jak szeleści odzieniem, jak klnie z cicha, wyciągając je na mokre ciało. Przyglądał się karej klaczy o sierści gładkiej i lśniącej jak krecie futerko. Był to niezawodnie koń wielkiej krwi, niezawodnie zaczarowany. Niechybnie również mieszkaniec Ferie, jak i jego właścicielka.
— Możesz się odwrócić.
— Pani Jeziora…
— I przedstawić.
— Jestem Galahad, z Caer Benic. Rycerz króla Artura, pana zamku Kamelot, władcy Letniego Kraju, a także Dumnonii, Dyfneint, Powys, Dyfed…
— A Temeria? — przerwała. - Redania, Rivia, Aedirn? Nilfgaard? Te nazwy mówią ci coś?
— Nie. Nigdym nie słyszał.
Wzruszyła ramionami. W ręku, oprócz miecza, trzymała buty i koszulę, wypraną i wyżętą.
— Tak myślałam. A jaki dziś mamy dzień roku?
— Jest — otworzył usta, zdziwiony do granic — druga pełnia po Beltane… Pani…
— Ciri — powiedziała machinalnie, kręcąc ramionami, by lepiej ułożyć odzienie na schnącej skórze. Mówiła dziwnie, oczy miała zielone i wielkie.
Odruchowo odgarnęła zmoczone włosy, a rycerz westchnął mimowolnie. Nie tylko dlatego, że jej ucho było zwyczajne, ludzkie, żadną miarą elfie. Policzek miała zdeformowany dużą brzydką blizną. Zraniono ją. Ale czy wróżkę można zranić?
Zauważyła spojrzenie, zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.
— Szrama, tak jest! — powtórzyła ze swym zaskakującym akcentem. - Czemu masz taki wystraszony wzrok? Aż tak dziwna to rzecz dla rycerz, blizna? Czy też aż tak szpetna?
Wolno, oburącz zdjął kaptur kolczy, odgarnął włosy.
— Rzecz iście nie dziwna dla rycerza — rzekł nie bez młodzieńczej dumy, demonstrując własną ledwo zagojoną szramę, biegnącą od skroni po żuchwę. - A szpetne są jeno blizny na honorze. Jestem Galahad, syn Lancelota du Lac i Elaine, córki króla Pellesa, pana na Caer Benic. Ranę tę zadał mi Breunis Bezlitosny, niegodziwy ciemiężyciel panien, nimem go powalił w uczciwym pojedynku. Zaprawdę, godzien jestem z rąk twych przyjąć ten miecz, o Pani Jeziora…
— Słucham?
— Miecz. Jestem gotów go przyjąć.
— To mój miecz. Nie pozwalam go nikomu dotykać.
— Ale…
— Ale co?
— Pani Jeziora zawsze… Zawsze przecie wynurza się z wód i darowuje miecz.
Milczała jakiś czas.
— Rozumiem — powiedziała wreszcie. - Cóż, co kraj, to obyczaj. Przykro mi, Galahadzie, czy jak ci tam, ale najwidoczniej trafiłeś nie na tę Panią, co trzeba. Ja niczego nie rozdaję. I nie pozwalam sobie odebrać. Żeby wszystko było jasne.
— Ale przecie — odważył się — przybywacie z Faërie, Pani, czyż tak?
— Przybywam — powiedziała po chwili, a jej zielone oczy, wydawało się, patrzą w otchłań przestrzeni i czasu. - Przybywam z Rivii, z miasta o tej samej nazwie, Znad jeziora Loc Eskalott. Przypłynęłam tutaj łodzią. Była mgła. Nie widziałam brzegów. Słyszałam tylko rżenie. Kelpie… Mojej klaczy, która biegła za mną w ślad.
Rozpostarła mokrą koszulę na kamieniu. A rycerz westchnął znowu. Koszula była wyprana, ale niedokładnie. Wciąż znać było zacieki krwi.
— Przyniósł mnie tu nurt rzeki — podjęła dziewczyna, albo nie widząc, co spostrzegł, albo udając, że nie widzi. - Nurt rzeki i czar jednorożca… Jak nazywa się to jezioro?
— Nie wiem — przyznał. - Tyle tu jezior w Gwynedd…
— W Gwynedd?
— Przecie. Tamte góry to Y Wyddfa. Gdy je mieć po lewej ręce i jechać lasami, po dwóch dniach dotrze się do Dinas Dinlleu, a dalej do Caer Dathal. A rzeka… Najbliższa rzeka to…
— Nieważne, jak nazywa się najbliższa rzeka. Masz coś do jedzenia, Galahadzie? Umieram wprost z głodu.