— Nie czytaj, proszę, w moich myślach.
— Przepraszam. Były tak silne, że odczytałam mimo woli.
— Sama nie wiesz, ile razy ja już to słyszałem.
— Sam nie wiesz, ile ja wiem. Proszę, zjedz karczochów, są zdrowe, dobrze robią na serce. Serce to ważny organ u mężczyzny, Drugi w kolejności, jeśli idzie o ważność.
— Myślałem, że najważniejsze są klasa i szaleństwo.
— Przymioty ducha powinny iść w parze z walorami ciała. To daje doskonałość.
— Nikt nie jest doskonały.
— To nie jest argument. Trzeba się starać. Wiesz co? Chyba poproszę o te jarząbki.
Rozkroiła ptaszka na talerzu tak szybko i gwałtownie, że wiedźmin aż drgnął.
— Nie wyjedziesz stąd tak szybko — powiedziała. - Po pierwsze, wcale nie musisz. Nic ci nie grozi…
— Nic a nic, w samej rzeczy — nie wytrzymał, wpadł w słowo. - Nilfgaardczycy zlękną się ostrej noty wystosowanej przez książęcą kancelarię. A gdyby nawet zaryzykowali, przepędzą ich stąd ślubujący na czaplę błędni rycerze z przepaskami na oczach.
— Nic ci nie grozi — powtórzyła, nie zwracając uwagi na sarkazm. - Toussaint powszechnie uważane jest za ksiąstewko z bajki, śmieszne i nierealne, będące nadto, z racji winnej produkcji, w stanie permanentnego rauszu i niezmiennej bachicznej radości. Jako takie przez nikogo nie jest traktowane poważnie, ale cieszy się przywilejami. W końcu dostarcza win, a bez wina życia, jak powszechnie wiadomo, nie ma. Dlatego w Toussaint nie działają żadni agenci, szpiedzy ani tajne służby. I nie potrzeba armii, wystarczą błędni rycerze z zasłoniętym okiem. Nikt nie zaatakuje Toussaint. Z twojej miny widzę, że nie do końca cię przekonałam?
— Nie do samego.
— A szkoda — Fringilla zmrużyła oczy. - Lubię docierać do końca. Nie znoszę niespełnień ani półśrodków. Ani niedopowiedzeń. A zatem dopowiadam: Fulko Artevelde, prefekt z Riedburne, sądzi, że nie żyjesz, zbiegowie donieśli mu, że druidki wszystkich was spaliły żywcem. Fulko robi co może, by zatuszować sprawę, noszącą znamiona skandalu. Ma w tym zresztą interes, a na uwadze własną karierę. Nawet gdy dotrze do niego, że żyjesz, będzie już za późno. Wersja, którą podał w raportach, będzie już obowiązującą.
— Dużo wiesz.
— Nigdy tego nie kryłam. Tak więc, argument o nilfgaardzkim pościgu odpada. A innych, które przemawiałyby za szybkim wyjazdem, po prostu brak.
— Interesujące.
— Ale prawdziwe. Z Toussaint można wyjechać czterema przełęczami, wiodącymi w cztery strony świata. Którą przełęcz wybierzesz? Druidki nie powiedziały ci nic i odmówiły współpracy. Elf z gór zniknął…
— Naprawdę dużo wiesz.
— To już ustaliliśmy.
— I pragniesz mi pomóc.
— A ty tę pomoc odrzucasz. Nie wierzysz w szczerość moich intencji. Nie ufasz mi.
Posłuchaj, ja…
— Nie tłumacz się. Zjedz jeszcze karczochów.
Ktoś tam znowu ślubował na czaplę. Cahir prawił komplementy baronównom. Angouleme, podchmieloną, słychać było na cały stół. Rabogęby baron, ożywiony dyskursem o łukach i strzałach, zaczął wręcz nadskakiwać Milvie.
— Proszę, skosztuj waćpanna szyneczki z dziczka. Ech, że tak rzeknę… Są w mych włościach czarne pola, gdzie buchtują całe ich, że tak rzeknę, watahy.
— O.
— Trafiają się tam ładne pojedynki, sztuki trzycetnarowe… Sezon w pełni… Jeśli waćpanna wyrazisz życzenie… Możem, że tak rzeknę, na łów pospołu…
— My tu przecie tak długo nie zabawim — Milva dziwnie prosząco spojrzała na Geralta. Bo ważniejsze, ż przeproszeniem mości pana, mamy dzieła niźli polowaczka.
— Chociaż — dodała szybko, widząc, że baron się chmurzy — wielce chętnie bym z waszą mością na czarnego zwierza poszła.
Baron rozpromienił się natychmiast.
— Jeśli nie na łowy — oświadczył ochoczo — tedy choćby do siebie zapraszam. Do rezydencji. Pokażę mą kolekcję rosochów, poroży, że tak rzeknę, fajek i szabli…
Milva utkwiła wzrok w obrusie.
Baron chwycił tacę z kwiczołami, usłużył jej, potem malał puchar wina.
— Wybaczcie — powiedział. - Jam nie dworak. Zabawiać nie umiem. Z dworską gadką nietęgo u mnie.
— Ja — odkaszlnęła Milva — w lesie wychowana jestem. Ciszę cenić sobie umiem.
Fringilla znalazła pod stołem dłoń Geralta i uścisnęła ją mocno. Geralt spojrzał jej w oczy. Nie mógł odgadnąć, co się w nich kryje.
— Ufam ci — powiedział. - Wierzę w szczerość twoich intencji.
— Nie kłamiesz?
— Przysięgam na czaplę.
Miejski strażnik musiał z okazji Yule sobie podchmielić, chodził bowiem chwiejnie, tłukł halabardą o szyldy i gromko, acz bełkotliwie obwieszczał, że już dziesiąta na zegarze, choć w rzeczywistości było dobrze po północy.
— Jedź do Beauclair sam — powiedział niespodziewanie Reynart de Bois-Fresnes zaraz po tym, jak wyszli z oberży. - Ja zostanę w mieście. Do jutra. Bywaj, wiedźminie.
Geralt wiedział, że rycerz ma w mieście zaprzyjaźnioną niewiastę, mąż której dużo podróżował w interesach. Nie rozmawiali o tym nigdy, albowiem o takich sprawach mężczyźni nie rozmawiają.
— Bywaj, Reynart. Zadbaj o skoffina. Żeby się nie zaśmierdział.
— Jest mróz.
Był mróz. Uliczki były puste i mroczne. Światło księżyca oświetlało dachy, brylantowo lśniło na zwisających z okapów sopelkach, ale nie docierało w głąb zaułków. Podkowy Płotki dzwoniły na bruku.
Płotka, pomyślał wiedźmin, kierując się w stronę pałacu Beauclair. Zgrabna cisawa kobyłka, prezent od Anny Henrietty. I Jaskra.
Ponaglił konia. Spieszył się.
Po uczcie wszyscy spotkali się na śniadaniu, na które przyzwyczaili się chodzić do kompleksu zamkowej kuchni. Zawsze ich tam mile widziano, nie wiedzieć czemu. Zawsze znalazło się tam dla nich coś ciepłego, prosto z garnka, patelni lub rożna, zawsze znalazł się chleb, smalec, boczek, ser i kiszone rydze. Nigdy nie zabrakło dzbanka lub dwóch jakiegoś białego lub czerwonego produktu słynnych lokalnych winnic.
Zawsze tam chodzili. Od dwóch spędzonych w Beauclair tygodni. Geralt, Regis, Angouleme i Milva. Tylko Jaskier śniadał gdzie indziej.
— Jemu — komentowała Angouleme, smarując chleb — smalec za skwarkami przynoszą do łóżka! I nisko się kłaniają!
Geralt był skłonny wierzyć, że właśnie tak było. A właśnie dziś postanowił to sprawdzić.
Znalazł Jaskra w sali rycerskiej. Poeta miał na głowie karminowy beret, wielki jak bochen pytlowego chleba, a na sobie utrzymany w tonacji dublet bogato haftowany złotą nicią. Siedział w karle z lutnią na kolanie i niedbałymi kiwnięciami głowy reagował na komplementy otaczających go dam i dworaków.
Anny Henrietty, na szczęście, na horyzoncie widać nie było. Geralt bez wahania złamał więc protokół i śmiało wkroczył do akcji. Jaskier dostrzegł go natychmiast.
— Waszmościowie — nadął się i iście po królewsku machnął ręką — zechcą nas zostawić samych. Służba niechaj również się oddali!
Zaklaskał w dłonie, a nim echo klaskania przebrzmiało, byli już w sali rycerskiej sam na mas ze zbrojami, malowidłami, panopliami i silnym zapachem pudru, jaki zostawał po damach.
— Fajna zabawa — ocenił bez przesadnej złośliwości Geralt — tak ich przeganiać, co? To musi być miłe uczucie, wydawać rozkazy jednym władczym gestem, jednym klaśnięciem, jednym monarszym zmarszczeniem brwi. Patrzeć, jak wycofują się tyłem jak raki, gnąc się przed tobą w ukłonach. Fajna zabawa. Co? Panie faworycie?
Jaskier skrzywił się.
— Idzie ci o coś konkretnego? — spytał kwaśno. - Czy tylko chodzi o samo gadanie?
— Chodzi mi o coś bardzo konkretnego. Tak bardzo, że bardziej nie można.
— Mów więc, słucham.
— Potrzebujemy trzech koni. Dla mnie, dla Cahira i Angouleme. I dwóch luzaków. Łącznie trzy dobre wierzchowce plus dwa podjezdki. Podjezdki, no, może w ostateczności muły, załadowane prowiantem i paszą. Na tyle twoja księżna chyba cię ceni, co? Zasłużyłeś u nie tyle, mam nadzieję?
— Nie będzie z tym żadnego problemu — Jaskier, nie patrząc na Geralta, wziął się za strojenie lutni. - Dziwi mnie tylko twój pośpiech. Powiedziałbym, że dziwi mnie on w równym stopniu co twój głupawy sarkazm.
— Pośpiech cię dziwi?
— A żebyś wiedział. Październik się kończy, a pogoda psuje się zauważalnie. Lada dzień na przełęczach spadną śniegi.
— A ciebie dziwi pośpiech — pokiwał głową wiedźmin. - Ale dobrze, że mi przypomniałeś, załatw jeszcze ciepłe odzienie. Futra.
— Myślałem — rzekł wolno Jaskier — że przeczekamy tu zimę. Że zostaniemy tu…
— Chcesz — palnął Geralt bez zastanawiania — to zostań.
— Chcę — Jaskier wstał nagle, odłożył lutnię. - I zostaję.
Wiedźmin słyszalnie wciągnął powietrze. Milczał. Patrzył na gobelin, na którym wyobrażona była walka tytana ze smokiem. Tytan, pewnie stojąc na dwóch lewych nogach, usiłował wyłamać smokowi żuchwę, a smok nie wyglądał na zachwyconego.
— Zostaję — powtórzył Jaskier. - Kocham Anariettę. A ona kocha mnie.
— Geralt milczał nadal.
— Będziecie mieli wasze konie — podjął poeta. - Dla ciebie każę wyszykować rasową kobyłkę o imieniu Płotka, ma się rozumieć. Będziecie wyekwipowani, oprowiantowani i ciepło odziani. Ale ja szczerze radzę, by zaczekać do wiosny. Anarietta…
— Czy ja dobrze słyszę? - wiedźmin odzyskał wreszcie głos. - Czy mnie słuch nie myli?
— Rozum — warknął trubadur — masz przytępiony niezawodnie. Co do innych zmysłów, nie wiem. Powtarzam: kochamy się, Anarietta i ja. Zostaję w Toussaint. Z nią.