— Za długo my tutaj siedzimy — mruknął wiedźmin. - Za długo.
— I kto to mówi? — powiedział milczący do tej pory Cahir. - Kto to mówi?
— Wybaczcie — wiedźmin wstał. Pogadamy o tym, gdy wrócę. Rządca winnicy Pomerol czeka na mnie. A punktualność jest grzecznością wiedźminów.
Po gwałtownym wyjściu Milvy i odejściu wiedźmina reszta kompanii śniadała w milczeniu. Po kuchni, stąpając płochliwie na pazurzastych łapach, chodziły dwie kury, jedna czarna, a druga jarzębiata.
— Mam — odezwała się Angouleme, podnosząc na Fringillę oczy znad wycieranego skórką chleba talerze — taki jeden problem…
— Rozumiem — kiwnęła głową czarodziejka. - To nic strasznego. Jak dawno temu była ostatnia miesiączka?
— Co też ty? — Angouleme poderwała się gwałtownie, płosząc kury. - Nic w tej podobie. Całkiem o co innego idzie!
— Słucham więc.
— Geralt chce mnie tu zostawić, gdy będzie wyruszał w dalszą drogę.
— Och.
— Mówi — prychnęła Angouleme — że nie wolno mu mnie narażać i temu podobne głupoty. A ja chcę z nim iść…
— Och.
— Nie przerywaj mi, dobrze? Ja chcę z nim iść, z Geraltem, bo tylko z nim się nie boję, że mnie Jednooki Fulko znowuż capnie, a tu, w Toussaint…
— Angouleme — przerwał jej Regis. - Mówisz nadaremnie. Pani Vigo słucha, ale nie słyszy. Zbulwersowana jest tylko jednym: wyjazdem wiedźmina.
— Och — powtórzyła Fringilla, odwracając ku niemu głowę i mrużąc oczy. - O czym to pan raczył napomknąć, panie Terzieff-Godefroy? Wyjazd wiedźmina? A kiedyż to on wyrusza? Jeśli można wiedzieć?
— Może nie dziś, może nie jutro — odparł łagodnym głosem wampir. - Ale któregoś dnia na pewno. Nie urażając nikogo.
— Nie czuję się urażona — odparła Fringilla zimno. - Oczywiście, jeśli to mnie miał pan na myśli. Wracając zaś do ciebie Angouleme, to zapewniam cię, że sprawę wyjazdu z Toussaint omówię z Geraltem. Gwarantuję ci, wiedźmin pozna moje zdanie w tej kwestii.
— No, oczywiście — parsknął Cahir. - Skąd wiedziałem, że tak właśnie pani odpowie, pani Fringillo.
Czarodziejka patrzyła na niego długo.
— Wiedźmin — powiedziała wreszcie — nie powinien wyruszać z Toussaint. Nikt, kto dobrze mu życzy, nie powinien go do tego nakłaniać. Gdzie będzie mu tak dobrze, jak tutaj? Opływa w luksusy. Ma swoje potwory, na które poluje, zarabiając na tym całkiem nieźle. Jego druh i komiliton jest faworytem panującej tu księżnej, sama księżna też jest mu łaskawa. Głównie z tytułu tego sukkuba, który nawiedzał alkowy. Tak, tak, panowie. Anarietta, jak i wszystkie urodzone panie z Toussaint, są niezmiernie rade z wiedźmina. Sukkub bowiem przestał nawiedzać jakby nożem uciął. Panie z Toussaint złożyły się więc na specjalną premię, którą lada dzień wpłacą na konto wiedźmina w banku Cianfanellich. Pomnażając fortunkę, którą wiedźmin już tam uskładał.
— Ładny gest ze strony pań — Regis nie spuścił oczu. - A premia zasłużona. Nie jest łatwo sprawić, by sukkub przestał nawiedzać. Może mi pani wierzyć, pani Fringillo.
— I wierzę. A tak przy okazji, jeden z pałacowych strażników, jak twierdzi, widział sukkuba. Nocą, na blankach Wierzy Karoberty. W towarzystwie drugiego upiora. Jakby wampira. Oba demony przechadzały się, przysięgał strażnik, a wyglądały na zaprzyjaźnione. Wiecie coś może o tym, panie Regis? Potraficie wytłumaczyć?
— Nie — Regisowi nie drgnęła nawet powieka. - Nie potrafimy. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.
— Bez wątpienia są takie rzeczy — kiwnęła czarną główką Fringilla. - Względem zaś tego, jakoby wiedźmin sposobił się do wyruszenia w drogę, wiadomo wam coś więcej? Mnie bowiem, widzicie, nic o takim zamiarze nie wspominał, a zwykł mówić mi o wszystkim.
— No jasne — burknął Cahir. Fringilla zlekcewarzyła go.
— Panie Regisie?
— Nie — powiedział po chwili milczenia wampir. - Nie, pani Fringillo, proszę być spokojną. Wiedźmin nie darzy nas wcale większym afektem ani konfidencją niż pani. Nie szepcze nam do uszek żadnych sekretów, które kryłyby przed panią.
— Skąd tedy — Fringilla była spokojna jak granit — te rewelacje o wyruszeniu?
— A bo to — wampirowi i tym razem nie drgnęła powieka — jest tak, jak w tym pełnym młodzieńczego czaru powiedzonku naszej kochanej Angouleme: przychodzi kiedyś taki czas, gdy trzeba srać, albo oswobodzić wychodek. Innymi słowy…
— Darujcie sobie — przerwała ostro Fringilla — inne słowa. Tych jakoby pełnych czaru było dość.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Obie kury, czarna i jarzębiowata, chodziły i dziobały, co popadło. Angouleme wycierała rękawem umorusany ćwikłą nos. Wampir w zamyśleniu bawił się kołkiem od kiełbasy.
— Dzięki mnie — przerwała ciszę Fringilla — Geralt poznał rodowód Ciri, znane tylko nielicznym osobom zawiłości i sekrety jej genealogii. Dzięki mnie wie to, o czym jeszcze rok temu nie miał pojęcia. Dzięki mnie dysponuje informacją, a informacja to oręż. Dzięki mnie i mojej magicznej ochronie jest zabezpieczony przed wrogim skanowaniem, a więc i przed skrytobójcami. Dzięki mnie i mojej magii kolano nie boli go już i może je zginać. Na szyi nosi wykonany moją sztuką medalion, może nie tak dobry jak oryginalny wiedźmiński, ale zawsze. Dzięki mnie, i tylko mnie, wiosną lub latem, poinformowany, zabezpieczony, zdrowy, przygotowany i uzbrojony będzie mógł stanąć do walki z wrogami. Jeśli ktokolwiek z tu obecnych zrobił dla Geralta więcej, dał mu więcej, niechaj to ogłosi. Chętnie oddam mu cześć.
Nikt się nie odezwał. Kury dziobały buty Cahira, ale młody Nilfgaardczyk nie zwracał uwagi. - Zaprawdę — powiedział z przekąsem — nikt z nas nie dał Geraltowi więcej niż wy, pani.
— Skąd wiedziałam, że to właśnie powiesz?
— Nie w tym rzecz, pani Fringillo — zaczął wampir. Czarodziejka nie dała mu dokończyć.
— W czym tedy? — spytała zaczepnie. - W tym, że jest ze mną? Że łączy nas uczucie? W tym, że ja nie chcę, by stąd teraz wyjeżdżał? Że nie chcę, by zniszczyło go poczucie winy? To samo poczucie winy, ta pokuta, które pchają w drogę was?
Regis milczał. Cahir też nie zabrał głosu. Angouleme przyglądała się, ewidentnie niezbyt wiele rozumiejąc.
— Jeżeli to, że Geralt odzyska Ciri — powiedziała po chwili czarodziejka — jest zapisane w zwojach przeznaczenia, to tak się stanie. Niezależnie od tego, czy wiedźmin ruszy w góry, czy będzie siedział tu w Toussaint. Przeznaczenie dościga ludzi. Nie odwrotnie. Rozumiecie to? Czy pan to rozumie, panie Regisie Terzieff-Godefroy?
— Lepiej niż pani myśli, pani Vigo — wampir obrócił w palcach kołek od kiełbasy. - Ale dla mnie, raczy pani wybaczyć, przeznaczenie to nie zwoje, zapisane ręką Wielkiego Demiurga, ani wola nieba, ani nieodwołalne wyroki jakiejś tam opatrzności, lecz wynik wielu pozornie nie związanych ze sobą faktów, wydarzeń i działań. Skłonny byłbym się z panią zgodzić co do tego, że przeznaczenie dościga ludzi… i nie tylko ludzi. Nie bardzo jednak przemawia do mnie pogląd, że odwrotnie być może. Bo taki pogląd to wygodny fatalizm, to pean chwalący otępienie i gnuśność, puch pierzyny i urzekające ciepło damskiego łona. Krótko mówiąc, życie we śnie. A życie pani Vigo, może i jest snem, może i kończy się snem… Ale jest to sen, który trzeba prześnić aktywnie. Dlatego, pani Vigo, na nas czeka szlak.
— Wolna droga — Fringilla wstała, nieomal tak gwałtownie jak niedawno Milva. - Proszę bardzo! Na przełęczach czekają na was śnieżyca, mróz i przeznaczenie. I jakże bardzo potrzebna wam ekspiacja. Wolna droga! Ale wiedźmin zostanie tu. W Toussaint! Ze mną!
— Sądzę — odparł spokojnie wampir — że jest pani w błędzie, pani Vigo. Sen, który wiedźmin śni jest, przyznaję to z ukłonem, snem czarownym i pięknym. Ale każdy sen, zbyt długo śniony, zmienia się w koszmar. A z takowego budzimy się z krzykiem.
Dziewięć kobiet, siedzących za wielkim okrągłym stołem zamku Montecalvo, wpijało oczy we Fringillę Vigo. We Fringillę, która nagle zaczęła się jąkać.
— Geralt wyjechał do winnicy Pomerol ósmego stycznia rano. A wrócił… Chyba ósmego w nocy… Albo dziewiątego przed południem… Nie wiem tego… Nie mam pewności…
— Składniej — poprosiła łagodnie Sheala de Tancarville. - Prosimy Składniej, panno Vigo. A jeśli jakiś fragment opowieści peszy panią, prosimy go zwyczajnie pominąć.
Po kuchni, stąpając ostrożnie na pazurzastych łapach, chodziła jarzębiata kura. Pachniało rosołem.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do kuchni wpadł Geralt. Na zaczerwieniałej od wiatru twarzy miał siniak i fioletowo-czerwony strup zakrzepłej krwi.
— Dalej, drużyna, pakować się — ogłosił bez zbędnych wstępów. - Wyjeżdżamy! Za godzinę, ani chwili później, chcę widzieć was wszystkich na wzgórku za miastem, tam, gdzie stoi słup. Spakowanych, w siodłach, gotowych do dalekiej drogi i trudnej drogi.
Wystarczyło. Jak gdyby czekali na tę wieść od dawna, jak gdyby od dawna byli w gotowości.
— Ja migiem! — krzyknęła, zrywając się Milva. - Ja i w pół godziny gotowa będę!
— Ja też — Cahir wstał, rzucił łyżkę, spojrzał na wiedźmina bacznie. - Ale chciałbym wiedzieć, co to jest. Kaprys? Kłótnia kochanków? Czy też naprawdę szlak?
— Naprawdę szlak. Angouleme, czemu robisz miny?
— Geralt, ja…
— Nie bój się, nie zostawię cię. Zmieniłem zdanie. Ciebie trzeba pilnować, smarkulo, nie można spuszczać cię z oka. Jazda, mówiłem, pakować się, troczyć juki. I pojedynczo, żeby pozoru nie dawać, za miasto, pod słup na wzgórek. Za godzinę się tam spotkamy.