— Niezawodnie, Geralt! — krzyknęła Angouleme. - Kurwa, nareszcie!
W mgnieniu oka w kuchni zostali tylko Geralt i jarzębiata kura. I wampir, spokojnie kontynuujący siorbanie rosołu z lanymi kluseczkami.
— Czekasz na specjalne zaproszenie? — spytał chłodno wiedźmin. - Czemu jeszcze siedzisz? Zamiast juczyć muła Draakula? I żegnać się z sukkubem?
— Geralt — powiedział spokojnie Regis, zaczerpując dolewkę z wazy. - Na pożegnanie z sukkubem starczy mi tyle samo czasu, co tobie na pożegnanie z twoją czarnulką. Założywszy, że ty z twoją czarnulką w ogóle masz zamiar się żegnać. A tak między nami: młodzików mogłeś posłać do pakowania krzykiem, gwałtem i rabanem. Mnie należy się coś więcej, choćby z racji wieku. Proszę o kilka słów wyjaśnienia.
— Regis…
— Wyjaśnienie Geralt. Im szybciej zaczniesz, tym lepiej. Wczoraj rano, zgodnie z umową, spotkałeś się u bramy z rządcą winnicy Pomerol…
Alcides Fierabras, czarnobrody rządca winnicy Pomerol poznany w "Bażanciarni" w wigilię Yule, czekał na wiedźmina przy bramie, z mułem, sam zaś odziany był i wyposażony, jakby mieli w planach podróżować gdzieś hen, hen, daleko, na kraj świata, aż za rzekę Bramę Solveigi i przełęcz Elskerdeg.
— Blisko to i w samej rzeczy nie jest — odrzekł na kwaśną uwagę Geralta. - Wyście, panie, przybysz z szerokiego świta, to się wam nasze małe Toussaint widzi zadupiem, myślicie, że tu od granicy do granicy czapką rzucić zdoła, i to suchą czapką nawet. Otóż w błędzie jesteście. Do winnicy Pomerol, tam bowiem zmierzamy, niezły kawał drogi, jeśli na południe tam staniemy, to sukces będzie.
— Błąd zatem — rzekł sucho wiedźmin — że tak późno wyruszamy.
— Ano, może i błąd — Alcides Fierabras łypnął na niego i dmuchnął w wąsy. - Alem nie wiedział, żeście z takich, co o świtaniu skorzy. Bo to u wielkich panów nieczęste.
— Nie jestem wielkim panem. W drogę, panie rządco, nie traćmy czasu na próżne gatki.
— Z ust żeście mi to wyjęli.
Pojechali przez miasto, aby skrócić drogę. Geralt początkowo chciał protestować, lękał się utknięcia w znanych mu, zatłoczonych zaułkach. Rządca Fierabras jednak, jak się okazało, znał lepiej i miasto, i pory, w których na ulicach nie było tłoku. Jechali bezproblemowo i szybko.
Wjechali na rynek, minęli szafot. I szubienicę z wisielcem.
— Niebezpieczna to rzecz — wskazał ruchem głowy rządca — rymy składać i piosenki śpiewać. Osobliwie publicznie.
— Surowe tu sądy — Geralt w mig połapał się, w czym rzecz. - Gdzie indziej na paszkwil najwyżej pręgierz.
— Zależy, na kogo paszkwil — ocenił trzeźwo Alcides Fierabras. - I jak rymowany. Nasza księżna pani dobra jest i kochana, ale jak się zdraźni…
— Pieśni, jak mawia pewien mój znajomy, nie można zdławić.
— Pieśni nie. Ale pieśniarza i owszem, proszę.
Przecięli miasto, wyjechali bramą Bednarską wprost w dolinę Blessure, żwawo pluszczącej i pieniącej się na bystrzach. Śnieg na polach leżał tylko w bruzdach i zagłębieniach, ale było dość zimno.
Minął ich poczet rycerski, zmierzający pewnie ku Przełęczy Cervantesa, na graniczną strażnicę Vedette. Zakolorowiło się o wymalowanych na tarczach i wyhaftowanych na płaszczach i kropierzach gryfów, lwów, serc, lilii, gwiazd, krzyży, krokwi i innych heraldycznych dupereli. Zadudniły kopyta, zafurkotały proporce, rozbrzmiała śpiewana mocnymi głosy pieśń o rycerskiej doli i o miłej, która, miast czekać, wcześniej się wydała.
Geralt odprowadził poczet wzrokiem. Widok błędnych rycerzy przywiódł mu na myśl Reynarta de Bois-Fresnesa, który dopiero co powrócił był ze służby i regenerował siły w ramionach swej mieszczki, której mąż, handlowiec, nie wracał ranki i wieczory, zapewnie zatrzymany gdzieś w drodze przez wezbrane rzeki, bory pełne zwierza i inne szaleństwa żywiołów. Wiedźmin ani myślał wyrywać Reynarta z objęć kochanki, ale prawdziwie żałował, że nie przełożył kontraktu z winnicą Pomerol na jakiś późniejszy termin. Polubił rycerza, brakowało mu jego towarzystwa.
— Jedźmy, panie wiedźmin.
— Jedźmy, panie Fierabras.
Pojechali gościńcem w górę rzeczki. Blessure wiła się i meandrowała, ale była obfitość mostków, nie musieli więc nadkładać drogi.
Z nozdrzy Płotki i muła buchała para.
— Jak myślicie, panie Fierabras, długo zima potrzyma?
— W Saovine mróz był. A powiada przysłowie: "Gdy w Saovine mróz, ciepłe gacie włóż".
— Rozumiem. A wasza winorośl? Nie zaszkodzi jej zimno?
— Zimniej bywało.
Jechali w milczeniu.
— Owo baczcie — odezwał się Fierabras, wskazując. - Tam, w kotlinie, leży wioska Lisie Doły. Na tamtej szych polach, dziw nad dziwy, garnki rosną.
— Słucham?
— Garnki. Rodzą się w ziemi łonie, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek dopomagania ludzkiego. Jak gdzie indziej ziemniaki rosną albo rzepa, w Lisich Dołach rosną garnki. Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów.
— Doprawdy?
— Żebym tak zdrów był. Po temu nawiązują Lisie Doły partnerskie kontakty z wsią Dudno w Maecht. Tam bowiem, jak wieść niesie, ziemia rodzi pokrywki do garnków.
— Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów?
— Utrafiliście, panie wiedźmin, w sedno.
Jechali dalej. W milczeniu. Blessure szumiała i pieniła się na kamieniach.
— A owóż tam, baczcie, panie wiedźmin, ruiny starodawnego burgu Dun Tynne. Strasznych scen, jeśli wierzyć bajce, był ci ów burg świadkiem. Walgerius, co go wołali Wdałym, ubił tam krwawo i wśród mąk okrutnych żonę niewierną, miłośnika tejże, matkę tejże, siostrę tejże i brata tejże. A potem siadł i zapłakał, nie odgadnąć czemu…
— Słyszałem o tym.
— Toście tu bywali?
— Nie.
— Ha. Znaczy daleko baśń bieży.
— Utrafiliście, panie rządco, w sedno.
— A tamta — wskazał wiedźmin — zgrabna wieżyczka, tam, za owym burgiem? Co to takiego?
— Tam? To świątynia?
— Jakiego bóstwa?
— A któż by to pamiętał.
— Fakt. Któż by.
Około południa ujrzeli winnice, łagodnie padające ku Blessure stoki wzgórz, zjerzone szczecinką równo przyciętej winorośli, teraz pokracznej i żałośnie gołej. Na szczycie najwyższego wzgórza, smagane wiatrem, biły w niebo wieże, gruby donżon i barbakan zamku Pomerol.
Geralta zainteresowało, że wiodąca ku zamkowi droga była wyjeżdżona, poraniona kopytami i obręczami kół nie mniej niż główny dziedziniec, widać było wyraźnie, że właśnie ku zamkowi Pomerol często ktoś z gościńca skręcał. Wstrzymał się z pytaniami aż do momentu, gdy pod zamkiem spostrzegł kilkanaście wyprężonych, okrytych płachtami wozów, solidnych i mocnych wehikułów używanych do dalekiego transportu.
— Kupcy — wyjaśnił spytany rządca. - Handlarze winni.
— Kupcy? — zdziwił się Geralt. - Jak to? Myślałem, że górskie przełęcze są zasypane śniegiem, a Toussaint jest odcięte od świata. Jakim sposobem przybyli tu zatem kupcy?
— Dla kupców — rzekł poważnie rządca Fierabras — nie ma złych dróg, przynajmniej dla takich, co serio swój traktują proceder. U nich, panie wiedźminie, taka jest zasada: skoro cel przyświeca, sposób musi się znaleźć.
— Zaiste — powiedział wolno Geralt — zasada to celna i godna naśladowania. W każdej sytuacji.
— Bez ochyby. Ale tak po prawdzie, to niektórzy z handlarzy tkwią to od jesieni, wyjechać nie mogąc. Ale duchem nie padają, mówią, pry, co tam, za to wiesną pierwsi będziemy, nim konkurencja się zjawi. U nich to się nazywa: dumać pozytywnie.
— I tej zasadzie — kiwnął głową Geralt — trudno coś zarzucić. Jedna rzecz mnie jeszcze ciekawi, panie rządco. Dlaczego ci kupcy siedzą tu, na odludziu, a nie w Beauclair? Księżna nie kwapi się, by udzielać im gościny? Może gardzi kupcami?
— Bynajmniej — odrzekł Fierabras. - Księżna pani zaprasza ich zawżdy, oni wszak odmawiają grzecznie. I mieszkają przy winnicach.
— Dlaczego?
— Beauclair, powiadają, to nic jeno uczty, bale, hulanki, pijatyki i miłostki. Człek, powiadają, jeno gnuśnieje, durnieje i czas traci, miast myśleć o handlu. A myśleć trza o tym, co naprawdę ważne. O celu, po przyświeca. Nieustannie. Nie rozpraszając myśli na jakieś tam faramuszki. Wtedy, i tylko wtedy, cel zamierzony się osiąga.
— Zaiste, panie Fierabras — powiedział wolno wiedźmin. - Rad jestem z naszej wspólnej podróży. Wiele skorzystałem z naszych rozmów. Naprawdę wiele.
Wbrew oczekiwaniom wiedźmina, nie pojechali do zamku Pomerol, lecz nieco dalej, na garb za kotliną, na którym wznosił się kolejny zameczek, trochę mniejszy i dużo bardziej zaniedbany. Kasztel zwał się Zurbarrán. Geralt uradował się perspektywą bliskiej roboty, ciemny i zębaty pokruszonymi krenelażami Zurbarrán wyglądał bowiem wypisz, wymaluj jak zaklęta ruina, niezawodnie rojąca się od czarów, dziwów i potworów.
Wewnątrz, na dziedzińcu, miast dziwów i potworów, zobaczył kilkunastu ludzi pochłoniętych zajęciami tak czarownymi jak turlanie beczek, heblowanie desek i zbijanie tychże za pomocą gwoździ. Woniało świeżym drewnem, świeżym wapnem, nieświeżym kotem, skwaśniałym winem i grochówką. Grochówkę wkrótce podano.
Wygłodzeni drogą, wiatrem i chłodem, jedli żwawo i milczkiem. Towarzyszył im podwładny rządcy Fierabrasa, przedstawiony Geraltowi jako Szymon Gilka. Usługiwały dwie jasnowłose dziewki o długich na dobre dwa łokcie warkoczach. Obie słały wiedźminowi spojrzenia tak wymowne, że postanowił co rychlej zająć się pracą.
Szymon Gilka potwora nie widział. Wygląd jego znał wyłącznie z drugiej ręki.