— Dla mnie też — zazgrzytał Joachim de Wett.
— Świetnie! — krzyknął egzaltowanie hrabia Broinne. - Za gwałcenie cudzych żon tyrana i zboczeńca dosięgnie mściwa ręka. Świetnie!
— Jedna rzecz — przeciągał sylaby Leuvaarden. - Aby dowieść zaufania, panie hrabio Skellen, proszę nam zdradzić aktualne miejsce pobytu pana Vilgefortza.
— Panowie, ja… Nie wolno mi…
— To będzie gwarancja. Rękojmia szczerości i oddania sprawie.
— Nie lękaj się zdrady, Stefanie — dodał aep Dahy. - Nikt z tu obecnych nie zdradzi. To paradoks. W innych warunkach może wśród nas i znalazłby się taki, kto chciałby odkupić życie, zdradzając pozostałych. Ale wszyscy z nas wiedzą aż nadto dobrze, że przeniewierstwem nie kupiliby nic. On ma zamiast serca kawał lodu. I dlatego umrze.
Stefan Skellen nie wahał się dłużej.
— A więc dobrze — powiedział. Niechaj to będzie rękojmia szczerości. Vilgefortz ukrywa się w…
Wiedźmin, siedzący u wylotu trąb, aż do bólu zacisnął pięści. Wytężył słuch. I pamięć.
Wątpliwości wiedźmina względem amuletu Fringilli były niesłuszne i rozwiały się w mgnieniu oka. Gdy wszedł do dużej kawerny i zbliżał się do kamiennego mostku nad czarną otchłanią, medalion zaszarpał mu się i zatrzepał na szyi, już nie jak wróbel, ale jak spory i silny ptak. Gawron, dajmy na to.
Geralt zamarł. Uspokoił amulet. Nie wykonywał najmniejszego ruchu, by jego uszu nie mylił ani szelest, ani nawet głośniejszy oddech. Czekał. Wiedział, że po drugiej stronie przepaści, za mostkiem, coś było, coś czaiło się w ciemnościach. Nie wykluczał, że coś mogło kryć się również za jego plecami, a most miał był pułapką. Nie miał zamiaru dać się w nią schwytać. Czekał. I doczekał się.
— Witaj, wiedźminie — usłyszał. - Czekaliśmy tu na ciebie.
Głos dobiegający z mroku brzmiał dziwnie. Ale Geralt słyszał już takie głosy, znał je. Głosy istot nie przyzwyczajonych do porozumiewania się za pomocą mowy. Umiejąc korzystać z aparatury płuc, przepony, tchawicy i krtani, stworzenia te nie do końca panowały nad aparatem artykulacyjnym, nawet wtedy, gdy ich wargi, podniebienie i język miały budowę całkiem podobną do ludzkiej. Wypowiedziane przez takie istoty słowa, oprócz tego, że dziwacznie akcentowane i intonowane, pełne były dźwięków niemiłych dla ludzkiego ucha — od twardych i brzydko szczekliwych po syczące i oślizłe miękkie.
— Czekaliśmy na ciebie — powtórzył głos. - Wiedzieliśmy, że przyjdziesz, gdy cię zwabić plotkami. Że wleziesz tu, pod ziemię, by tropić, ścigać, prześladować i mordować. Już stąd nie wyjdziesz. Nie zobaczysz już tego słońca, któreś tak ukochał.
— Pokaż się.
W ciemności za mostkiem coś się poruszyło. Mrok w jednym miejscu jakby zgęstniał i przybrał ludzki z grubsza kształt. Stwór, zdawało się, ani przez chwilkę nie zostawał w tej samej pozycji i miejscu, zmieniał je za pomocą szybkich, nerwowych, rozmigotanych ruchów. Wiedźmin widywał już takie istoty.
— Korred — stwierdził zimno. - Mogłem spodziewać się tu kogoś takiego jak ty. Aż dziw, że wcześniej się na ciebie nie natknąłem.
— Proszę, proszę — w głosie ruchliwego stwora zabrzmiało szyderstwo. - W ciemności, a poznał. A tego poznajesz? I tego? I tego?
Z mroku, bezszelestnie jak duchy, wyłoniły się trzy kolejne stwory. Jeden, czający się za plecami korreda, z kształtu i ogólnego pozoru też był humanoidem, ale niższym, bardziej zgarbionym i bardziej małpim. Geralt wiedział, że to kilmulis.
Dwa dalsze potwory, jak słusznie podejrzewał, kryły się przed mostkiem, gotowe odciąć mu powrót, gdyby na mostek wszedł. Pierwszy, po lewej, zachrobotał pazurami jak ogromny pająk, zamarł, przebierając licznymi odnóżami. Był to pryskirnik. Ostatni stwór, z grubsza przypominający kandelabr, wychynął, zdawałoby się, wprost ze spękanej łupkowej ściany. Geralt nie mógł odgadnąć, co to jest. W żadnej z wiedźmińskich ksiąg takie monstrum nie figurowało.
— Nie chcę zwady — powiedział, licząc trochę na fakt, że stwory zaczęły od rozmowy, miast zwyczajnie skoczyć mu z ciemności na kark. - Nie chcę z wami zwady. Ale jak przyjdzie co do czego, będę się bronił.
— Mamy to wkalkulowane — oznajmił sykliwie korred. - Dlatego jesteśmy w czwórkę. Dlatego cię tu zwabiliśmy. Zatrułeś nam życie, łajdacki wiedźminie. Najpiękniejsze dziury w tej świata stronie, cudowne miejsce do zimowania, my tu zimujemy od zarania dziejów niemalże. A teraz tyś tu przylazł polować, niecnoto. Ścigać nas, tropić, zabijać dla pieniędzy. Koniec z tym. I z tobą też.
— Posłuchaj, korredzie…
— Grzeczniej — warknął stwór. - Nie cierpię chamstwa.
— Jak więc mam się do ciebie…
— Panie Schweitzer.
— A zatem, panie Schweitzer — podjął Geralt, na pozór posłusznie i pokornie — sprawa ma się tak. Wszedłem tu, nie ukrywam, jako wiedźmin, z wiedźmińskim zadaniem. Proponuję pominąć rzecz milczeniem. Wydarzyło się jednak w tych podziemiach coś, co sytuację zmieniło diametralnie. Dowiedziałem się czegoś niezwykle dla mnie ważnego. Czegoś, co może odmienić całe moje życie.
— I co z tego czegoś ma wynikać?
— Muszę — Geralt był wzorem spokoju i cierpliwości — natychmiast wyjść na powierzchnię, natychmiast, bez chwili zwłoki, wyruszyć w daleką drogę. Drogę, która może się okazać drogą bez powrotu. Wątpię, bym kiedykolwiek wrócił w te strony…
— W ten sposób chcesz sobie kupić życie, wiedźminie? — zasyczał pan Schweitzer. - Nic z tego. Próżne są twoje błagania. Mamy cię w matni i nie wypuścimy z niej. Zabijemy cię z myślą nie tylko o sobie, ale i o innych naszych pobratymcach. Za, że się tak wyrażę, wolność naszą i waszą.
— Nie tylko nie wrócę w te strony — podjął cierpliwie Geralt — ale w ogóle zaprzestanę działalności jako wiedźmin. Nigdy już nie zabiję żadnego z was…
— Łżesz! Łżesz ze strachu!
— Ale — Geralt i tym razem nie dał sobie przerwać — muszę, jako się rzekło, pilnie stąd wyjść. Macie tedy do wyboru dwie alternatywy. Pierwsza: uwierzycie w moją szczerość, a ja stąd wyjdę. Druga: wyjdę stąd po waszych trupach.
— Trzecia — charknął korred — sam będziesz trupem.
Wiedźmin z sykiem wydobył miecz z pochwy na plecach.
— Nie jedynym — powiedział beznamiętnie. - Z pewnością nie jedynym, panie Schweitzer.
Korred milczał przez czas jakiś. Trzymający się za jego plecami kilmulis kołysał się i pocharkiwał. Pryskirnik zginał i prostował odnóża. Kandelabr zmieniał kształty. Teraz wyglądał jak koślawa choinka z dwojgiem wielkich fosforyzujących oczu.
— Daj dowód — rzekł wreszcie korred — twojej szczerości i dobrej woli?
— Jaki?
— Twój miecz. Twierdzisz, że przestaniesz być wiedźminem. Wiedźmin to jego miecz. Wrzuć go do przepaści. Albo złam. Wtedy pozwolimy ci wyjść.
Geralt przez chwilę stał bez ruchu, w ciszy, w której słychać było kapanie wody ze stropu i ścian. Potem wolno, nie spiesząc się, pionowo i głęboko wetknął miecz w rozpadlinę skalną. I złamał klingę silnym uderzeniem buta. Brzeszczot pękł z jękiem, który echem odezwał się w pieczarach.
Woda kapała ze ścian, ściekała po nich niby łzy.
— Nie mogę uwierzyć — rzekł po woli korred. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być aż taki głupi.
Rzucili się na niego wszyscy, momentalnie, bez krzyku, hasła, czy komendy. Pierwszy sadził przez mostek pan Schweitzer, z wysuniętymi pazurami i wyszczerzonymi kłami, których nie powstydziłby się wilk.
Geralt pozwolił mu się zbliżyć, po czym wykręcił się w biodrach i ciął, rozwalając dolną szczękę i gardło. W następnej chwili już był na mostku, uderzeniem na odlew rozpłatał kilmulisa. Skurczył się i przypadł do ziemi, w samą porę, a skaczący na niego kandelabr przeleciał górą, ledwie zadrapawszy mu kurtkę szponami. Wiedźmin uskoczył przed pryskirnikiem, przed jego cienkimi łapami migającymi jak śmigi wiatraka. Cios jednej z łap trafił go w bok głowy, Geralt zatańczył, robiąc zwód i otaczając się szerokim cięciem. Pryskirnik skoczył znowu, ale chybił. Uderzył o barierkę i rozwalił ją, runął w przepaść wraz z gradem kamieni. Do tej pory nie wydał najmniejszego dźwięku, teraz, lecąc w przepaść, zawył. Wycie cichło długo.
Zaatakowali go z dwóch stron — z jednej kandelabr, z drugiej broczący krwią kilmulis, który choć ranny, zdołał wstać. Wiedźmin wskoczył na balustradkę mostku, czuł, jak trą o siebie usuwające się kamienie, a cały mostek drży. Balansując, wymknął się z zasięgu szponiastych łapsk kandelabra i znalazł się za plecami kilmulisa. Kilmulis nie miał szyi, więc Geralt ciął go w skroń. Ale czerep potwora był jak z żelaza, musiał rąbnąć go po raz drugi. Stracił na to odrobinę za dużo czasu.
Dostał w głowę, ból błysnął mu w czaszce i oczach. Zawirował, otaczając się szeroką paradą, czując wartko cieknącą spod włosów krew, starał się zrozumieć, co się stało. Unikając cudem drugiego ciosu szponów, zrozumiał. Kandelabr zmieniał kształty — teraz atakował nieprawdopodobnie wręcz wydłużonymi łapami.
Miało to wadę. W postaci zakłóconego środka ciężkości i równowagi. Wiedźmin zanurkował pod łapami, skracając dystans. Kandelabr, widząc, co się święci, jak kot upadł na grzbiet, wystawiając tylne łapy, równie szponiaste jak przednie. Geralt przeskoczył nad nim, rąbiąc w skoku. Czuł, jak klinga tnie ciało. Zwinął się, odwrócił, ciął jeszcze raz, przypadając na kolano. Stwór zakrzyczał i gwałtownie wyrzucił do przodu głowę, dziko kłapnął zębiskami tuż przed piersią wiedźmina. Jego wielkie oczy świeciły w ciemności. Geralt odepchnął go mocnym uderzeniem głowicy miecza, ciął z bliska, znosząc mu połowę czaszki. Nawet bez tej połowy ten dziwny, nie figurujący w żadnej z wiedźmińskich ksiąg stwór kłapał zębami jeszcze przed dobre kilkanaście sekund. Potem umarł, ze strasznym, niemal ludzkim westchnieniem.