Выбрать главу

— Co tam? Gadać!

— Panie koroner… — zacharczał jeden. - Zgroza tam! To są demony i diabły… Z łuków szyją niechybnie.. Rąbią strasznie… Śmierć tam… Czerwono wszędy od juchy!

— Z dziesięciu padło… Może więcej… A tam… Słyszycie?

Huknęło znowu, zamek zatrząsł się.

— Magia — mruknął Skellen. - Vilgefortz… No, zobaczymy. Przekonamy się, kto kogo.

Nadbiegł następny żołdak. Był blady i oprószony tynkiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić słowa, gdy wreszcie przemówił, latały mu ręce i trząsł się głos.

— Tam… Tam… Potwór… Panie koroner… Jak wielki czarny gacek… Na mych oczach głowy ludziom urywał… Ino krew sikała! A on świszczał a śmiał się… O, takie miał zębiska!

— Głów nie uniesiem… — zaszeptał ktoś na plecami Puszczyka.

— Panie koroner — zdecydował się przemówić Boreas Mun. - To są upiory. Widziałem… młodego grafa Cahira aep Ceallach. A on przecie nie żyje.

Skellen spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.

— Panie Stefanie… — wybełkotał Dacre Silifant. - Z kim nam tu wojować przyszło?

— To nie są ludzie — wyjęczał któryś z najemników. - Charakterniki to są i piekielne czarty! Nie wydoli przeciw takim ludzka moc…

Puszczyk skrzyżował ręce na piersi, powiódł po żołdakach wzrokiem śmiałym i władczym.

— Nie będziemy więc — oznajmił gromko i dobitnie — mieszać się do tego konfliktu sił piekielnych! Niech tam sobie demony walczą z demonami, czarownicy z czarownikami, a upiory z powstałymi z grobów umrzykami. Nie będziemy im przeszkadzać! My sobie tutaj spokojnie poczekamy na rezultat boju.

Twarze żołdaków pojaśniały. Morale wzrosło wyczuwalnie.

— Te schody — podjął mocnym głosem Skellen — to jedyna droga wyjścia. Poczekamy tu. Zobaczymy, kto spróbuje nimi zejść.

Z góry rozległ się straszliwy huk, ze sklepienia ze słyszalnym szelestem posypała się sztukateria. Zaśmierdziało siarką i spalenizną.

— Za ciemno tu! — zawołał Puszczyk, gromko i śmiało, by dodać ducha swemu wojsku. - Żywo, zapalić, co się da! Pochodnie, łuczywa! Musimy dobrze widzieć, kto pojawi się na tych schodach! Napełnić jakimś paliwem te żelazne kosze!

— Jakim paliwem, panie?

Skellen bez słowa pokazał, jakim.

— Obrazami? — spytał z niedowierzaniem żołdak. - Malowidłami?

— Tak jest — parsknął Puszczyk. - Co tak patrzycie? Sztuka umarła!

W drzazgi poszły ramy, w strzępy obrazy. Dobrze wysuszone drewno i przesycone pokostem płótno zajęły się natychmiast, ożyły jasnym płomieniem.

Boreas Mun patrzył. Był już całkowicie zdecydowany.

*****

Huknęło, błysnęło, kolumna, zza której w ostatnim niemal momencie zdążyli odskoczyć, rozpadła się. Trzon złamał się, zdobiona akantem głowica gruchnęła o posadzkę miażdżąc terakotową mozaikę. W ich stronę poleciał z sykiem piorun kulisty. Yennefer odbiła go, krzycząc zaklęcia i gestykulując.

Vilgefortz szedł w ich stronę, jego płaszcz powiewał jak smocze skrzydła.

— Yennefer się nie dziwię — mówił, idąc. - Jest kobietą, a więc istotą ewolucyjnie niższa, rządzoną zamętem hormonalnym. Ty jednak, Geralt, jesteś przecież nie tylko mężczyzną z natury rozsądnym, ale i mutantem, na emocje niepodatnym.

Skinął ręką. Huknęło, błysnęło. Piorun odbił się od wyczarowanej przez Yennefer tarczy.

— Mimo twego rozsądku — przemawiał dalej Vilgefortz przelewając ogień z dłoni do dłoni — w jednej sprawie wykazujesz zadziwiającą a niemądrą konsekwencję: niezmiennie pragniesz wiosłować pod prąd i sikać pod wiatr. To musiało skończyć się źle. Wiedz, że dziś, tu, na zamku Stygga, wysikałaś się pod huragan.

*****

Gdzieś na dolnych kondygnacjach wrzała walka, ktoś krzyczał okropnie, zawodził, wył z bólu. Coś się tam paliło, Ciri węszyła dym i swąd spalenizny, czuła powiew ciepłego powietrza.

Coś huknęło z taką mocą, że aż zadygotały wspierające sklepienie kolumny, a ze ścian posypał się stiuk.

Ciri ostrożnie wyjrzała zza węgła. Korytarz był pusty. Poszła nim szybko i cicho, mając po prawej i po lewej rzędy ustawionych w niszachposągów. Widziała juz kiedyś te posągi.

W snach.

Wyszła z kotytarza. I wpakowała się prosto na człowieka z dzidą. Odskoczyła, gotowa do salt i uników. I wówczas zorientowała się, że to nie człowiek, ale siwa, chuda i zgarbiona kobieta. I że to nie dzida, ale miotła.

— Więziona jest gdzieś tutaj — odchrząknęła Ciri — czarodziejka o czarnych włosach. Gdzie?

Kobieta z miotłą milczała długo, poruszając ustami, jak gdyby coś żuła.

— A mnie skąd to wiedzieć, gołąbeczko? — wymamrotała wreszcie. - Dyć ja tu ino sprzątam.

— Nic, ino sprzątam po nich i sprzątam — powtórzyła, w ogóle nie patrząc na Ciri. - A oni nic, ino cięgiem brudzą. Pojrzyj sama, gołąbeczko.

Ciri spojrzała. Na posadzce widniała zygzakowato rozmazana smuga krwi. Smuga ciągnęła się kilka kroków i kończyła przy skurczonym pod ścianą trupie. Dalej leżały jeszcze dwa trupy, jeden zwinięty w kłębek, drugi nieprzyzwoicie wręcz rozkrzyżowany. Obok nich leżały kusze.

— Cięgiem brudzą — kobieta wzięła kubeł i szmatę, uklękła, zabrała się do wycierania. - Brud, nic więcej, ino brud, cięgiem brud. A ty sprzątaj i sprzątaj. Czy będzie kiedy koniec temu?

— Nie — powiedziała głucho Ciri. - Nigdy. Taki już jest ten świat.

Kobieta przestała wycierać. Ale głowy nie podniosła.

— Ja sprzątam — powiedziała. - Nic więcej. Ale tobie, gołąbeczko, powiem, że trza ci prosto, a potem zaś na lewo.

— Dziękuję.

Kobieta niżej opuściła głowę i wznowiła wycieranie.

*****

Była sama. Sama i zabłąkana w plątaninie korytarzy.

— Pani Yenneeefeeer!

Do tej pory zachowywała ciszę, obawiając się ściągnąć sobie na kark ludzi Vilgefortza. Ale teraz…

— Yeeneeeefeeer!

Zdawało się jej, że coś usłyszała. Tak, na pewno!

Wbiegła na galerię, a stamtąd do dużej halli, między smukłe filary. Do jej nozdrzy znowu dobiegł odór spalenizny.

Bonhart jak duch wychynął z niszy i uderzył ją pięścią w twarz. Zatoczyła się, a on skoczył na nią jak jastrząb, chwycił za gardło, przedramieniem przydusił do muru. Ciri spojrzała w jego rybie oczy i poczuła, jak serce zjeżdża jej w dół, do podbrzusza.

— Nie odnalazłbym cię, gdybyś nie wołała — wycharczał. - Aleś wołała, na domiar tęsknie! To za mną tak tążyłaś? Kochaneczko?

Wciąż przypierając ją do muru, wsunął dłoń we włosy na karku. Ciri zaszarpała głową. Łowca wyszczerzył zęby. Przejechał dłonią po jej ramieniu, ścisnął pierś, brutalnie złapał za krocze. Potem puścił ją, pchnął, aż osunęła się po ścianie.

I rzucił jej pod nogi miecz. Jej jaskółkę. A ona momentalnie wiedziała, czego chce.

— Wolałbym na arenie — wycedził. - Jako ukoronowanie, jako finał wielu pięknych przedstawień. Wiedźminka kontra Leo Bonhart! Ech, płaciliby ludzie, by coś takiego zobaczyć! Dalej! Podnieś żelazo i dobądź go z jaszczura.

Usłuchała. Ale nie wyciągnęła klingi z pochwy, przewiesiła tylko pas przez plecy tak, by rękojeść była w zasięgu ręki.

Bonhart cofnął się o krok.

— Myślałem — powiedział — że wystarczy mi, jeśli ucieszę oczy widokiem tych zabiegów, jakie szykuje dla ciebie Vilgefortz. Myliłem się. Ja muszę poczuć, jak twoje życie spływa po mojej klindze. Plugawię na czary i czarowników, na przeznaczenie, na przepowiednie, na losy świata, plugawię na starszą i na młodszą krew. Cóż znaczą dla mnie te wszystkie wróżby i czary? Co mi z nich przyjdzie? Nic! Nic nie da się porównać z przyjemnością…

Urwał. Widziała, jak zaciął usta, jak złowrogo błysnęły mu oczy.

— Wypuszczę ci krew z żył, wiedźminko — zasyczał. - A potem, zanim ostygniesz, odświętujemy zaślubiny. Jesteś moja. I umrzesz moja. Dobądź broni.

Rozległ się daleki huk, zamek zadygotał.

— Vilgefortz — wyjaśnił z kamienną twarzą Bonhart — robi tam miazgę z twoich wiedźmińskich ratowników. Dalej, dziewczyno, dobądź miecza.

Uciekać, pomyślała, ziębnąc z trwogi, uciekać w inne miejsca, w inne czasy, byle dalej od niego, byle dalej. Czuła wstyd: jakże to tak, uciekać? Zostawić na ich łaskę Yennefer i Geralta? Ale rozsądek podpowiadał: martwa nie na wiele im się przydam…

Skupiła się, przyciskając pięści do skroni. Bonhart momentalnie pojął, co się święci, rzucił się ku niej. Ale było za późno. W uszach Ciri zaszumiało, coś błysnęło. Udało się, pomyślała z triumfem.

I od razu pojęła, że triumf był przedwczesny. Pojęła to, słysząc wściekłe wrzaski i klątwy. Fiasku winna była chyba złą, wroga i paraliżująca aura tego miejsca. Przeniosła się niedaleko. Nawet nie poza zasięg wzroku — w przeciwny kraniec galerii. Niedaleko od Bonharta. Ale poza zasięg jego rąk i jego miecza. Przynajmniej chwilowo.

Ścigana jego rykiem, Ciri odwróciła się i pobiegła.

*****

Przebiegła długim i szerokim korytarzem, śledzona martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor podtrzymujących arkady. Skręciła raz, potem drugi raz. Chciała zgubić i zmylić Bonharta, nadto kierowała się ku odgłosom walki. Tam, gdzie walczono, byli jej przyjaciele.

Wpadła do wielkiego, okrągłego pomieszczenia, pośrodku którego stała na marmurowym cokole rzeźba przestawiająca kobietę z zakrytą twarzą, najpewniej boginię. Z pomieszczenia wychodziły dwa korytarze, oba dość wąskie. Wybrała na chybił trafił. Oczywiście wybrała źle.

— Dziewka! — ryknął jeden ze zbirów. - Mamy ją!

Było ich zbyt dużo, by mogła ryzykować walkę, nawet w wąskim korytarzu. A Bonhart był już pewnie blisko. Ciri zawróciła i rzuciła się do ucieczki. Wpadła do sali z marmurową boginią. I zmartwiała.