Выбрать главу

Dziewczyna chwyciła ją za rękę. Palce miała zimne jak lód.

— Ciri…

— Tak.

— Ja jestem Angouleme. Nie wierzyłam… Nie wierzyłam, że cię odnajdziemy. Ale poszłam za Geraltem… Bo za nim nie można nie iść. Wiesz?

— Wiem. On już taki jest.

— Odnaleźliśmy cię. I uratowaliśmy. A Fringilla kpiła z nas… Powiedz mi…

— Nie mów nic. Proszę.

— Powiedz… — Angouleme poruszała wargami coraz wolniej i z coraz większym trudem. - Powiedz, jesteś przecież królową… W Cintrze… Będziemy u ciebie w łaskach, prawda? Zrobisz ze mnie… hrabinę? Powiedz. Ale nie kłam… Zdołasz? Powiedz!

— Nic nie mów. Oszczędzaj siły.

Angouleme westchnęła, nagle pochyliła się do przodu i oparła czołem o ramię Ciri.

— Wiedziałam… — powiedziała całkiem wyraźnie. - Wiedziałam, kurwa, że bordel w Toussaint był lepszym pomysłem na życie.

Minęła długa, bardzo długa chwila, zanim Ciri zorientowała się, że trzyma w objęciach nieżywą dziewczynę.

*****

Zobaczyła go, jak nadchodzi prowadzony martwymi spojrzeniami podtrzymujących arkady alabastrowych kanefor. I nagle zrozumiała, że ucieczka jest niemożliwa, że przed nim nie da się uciec. Że będzie musiała stawić mu czoło. Wiedziała o tym.

Ale wciąż zbyt się go bała.

Dobył broni. Ostrze Jaskółki zaśpiewało cicho. Znała ten śpiew.

Cofała się szerokim korytarzem, a on szedł za nią, trzymając miecz oburącz. Krew ściekała po ostrzu, ciężkimi kroplami kapała z jelca.

— Trup — ocenił, przestępując nad ciałem Angouleme. - I dobrze. Tamten junak też już ziemię gryzie.

Ciri poczuła, jak ogarnia ją desperacja. Jak palce do bólu zaciskają się na rękojeści. Cofała się.

— Oszukałaś mnie — cedził Bonhart, idąc za nią. - Junak nie miał medalionu. Ale coś mi mówi, że znajdzie się tu, w zamku, ktoś medalion noszący. Znajdzie się ktoś taki, stary Leo Bonhart głowę stawi, gdzieś w pobliżu wiedźmy Yennefer. Ale pierwsza rzecz pierwej, żmijo. Najsampierw my. Ty i ja. I nasze zaślubiny.

Ciri zorientowała się. Zatoczywszy Jaskółką krótki łuk, przyjęła pozycję. Zaczęła iść półkolem, coraz szybciej, zmuszając łowcę do obracania się w miejscu.

— Ostatnim razem — wycedził — nie na wiele ci się zdała ta sztuczka. Co to? Nie umiesz się uczyć na błędach?

Ciri przyspieszyła krok. Płynnymi, łagodnymi ruchami klingi myliła i zwodziła, mamiła i hipnotyzowała.

Bonhart wywinął mieczem syczącego młyńca.

— Nie działa to na mnie — warknął. - I nudzi mnie to!

Dwoma szybkimi krokami skrócił dystans.

— Graj, muzyko!

Skoczył, ciął ostro, Ciri zwinęła się w piruecie, poderwała, pewnie wylądowała na lewą nogę, uderzyła do razu, bez przybierania pozycji, zanim jeszcze klinga zadzwoniła o paradę Bonharta, już wirowała wokół, gładko wchodząc pod świszczące cięcia. Uderzyła jeszcze raz, bez zamachu, z nienaturalnego, zaskakującego wygięcia łokcia. Bonhart sparował, impet parady wykorzystał do natychmiastowego ciecia od lewej. Spodziewała się tego, wystarczyło jej lekkiego ugięcia kolan i zakołysania korpusu, by o ułamek cala usunąć się spod ostrza. Skontrowała natychmiast, cięła krótko. Ale tym razem czekał na nią, zmylił ją fintą. Nie napotkawszy parady, o mało nie straciła równowagi, uratowała się błyskawicznym odskokiem, ale i tak jego miecz zawadził o jej ramię. Zrazu myślała, że ostrze przecięło tylko watowany rękaw, ale za chwilę poczuła pod pachą i na ręce ciepłą ciecz.

Alabastrowe kanefory obserwowały ich obojętnymi oczami.

Cofała się, a on szedł za nią, zgarbiony, wykonując mieczem szerokie koszące ruchy. Jak koścista śmierć, którą Ciri widziała na malowidłach świątyni. Taniec szkieletów, pomyślała. Idzie kostucha.

Cofała się. Ciepła ciecz ciekła jej już po przedramieniu i dłoni.

— Pierwsza krew dla mnie — powiedział na widok gwiaździście rozpryśniętych kropelek na posadzce. - Dla kogo będzie druga? Moja oblubienico?

Cofała się.

— Obejrzyj się. To koniec.

Miał rację. Korytarz kończył się nicością, przepaścią, na dnie której widać było zakurzone, brudne i porozwalane deski podłogi niższej kondygnacji. Ta część zamku była zrujnowana, w ogóle nie miała podłogi. Została tylko ażurowa konstrukcja nośna — słupy, kalenice i łącząca wszystko krata z belek.

Nie wahała się długo. Wstąpiła na belkę, cofała się po niej, nie spuszczając Bonharta z oczu, śledząc każdy jego ruch. To ją ocaliło. Bo nagle runął na nią, biegnąc po belce, tnąc szybkimi krzyżującymi się uderzeniami, wywijając mieczem w błyskawicznych fintach. Wiedziała, na co liczył. Zła parada lub pomyłka na fincie pozbawiłaby ją równowagi, a wówczas spadłaby z belki w dół, na porozwalany parkiet dolnego piętra.

Ciri tym razem nie dała się oszukać fintami. Wręcz przeciwnie. Wywinęła się zgrabnie i sama zamarkowała cios od prawej, a gdy na ułamek sekundy zawahał się, cięła sekundą dexter, tak szybką i mocną, że Bonhart zakołysał się po paradzie. I byłby spadł, gdyby nie jego wzrost. Wyciągniętą w górę lewą ręką zdołał przytrzymać się kalenicy i utrzymać równowagę. Ale na ułamek sekundy utracił koncentrację. A Ciri ten ułamek wystarczył. Cięła z wypadu, mocno, na pełną długość ramienia i klingi.

Nawet nie drgnął, gdy ostrze Jaskółki z sykiem przejechało mu przez pierś i lewe ramię. Skontrował natychmiast tak strasznie, że gdyby Ciri nie wywinęła salta w tył, cios przeciąłby ją chyba na pół. Skoczyła na sąsiednią belkę, padając w przyklęk z mieczem poziomo ponad głową.

Bonhart spojrzał na swoje ramię, uniósł lewą dłoń, już oznaczoną deseniem karminowych wężyków. Popatrzył na gęste krople kapiące w dół, w przepaść.

— No, no — powiedział. - Jednak umiesz uczyć się na błędach.

Jego głos drżał wściekłością. Ale Ciri znała go zbyt dobrze. Był spokojny, opanowany i gotów do mordu.

Skoczył na jej belkę, kosząc mieczem, szedł na nią jak burza, stąpał pewnie, bez zachwiania, nawet nie patrząc pod nogi. Belka trzeszczała, siała kurzem i próchnem.

Parł, tnąc krzyżowo. Zmusił ją, by szła tyłem. Atakował tak szybko, że nie mogła zaryzykować skoku ani salta, musiała cały czas parować i robić uniki.

Zobaczyła błysk w jego rybich oczach. Wiedziała, w czym rzecz. Przypierał ją do słupa, do krzyżaka pod kalenicą. Pchał ją w miejsce, z którego nie było ucieczki.

Musiała coś zrobić. I nagle wiedziała, co.

Kaer Morhen. Wahadło.

Odbijasz się od wahadła, przejmujesz jego impet, jego energię. Przejmujesz impet przez odbicie się. Rozumiesz?

Rozumiem, Geralt.

Znienacka, z szybkością atakującej żmiji przeszła od parady do ciosu. Klinga Jaskółki jęknęła, zderzając się z brzeszczotem Bonharta. W tym samym momencie Ciri odbiła się i skoczyła na sąsiednią belkę. Wylądowała, cudem utrzymując równowagę. Przebiegła parę lekkich kroków i skoczyła znowu, z powrotem na belkę Bonharta, lądując za jego plecami. Obrócił się w porę, ciął szeroko, na ślepo niemal, w miejsce, gdzie powinien wnieść ją skok. Chybił o włos, siła ciosu zachwiała nim. Ciri zaatakowała jak piorun. Cięła z wypadu, padając w przyklęk. Cięła mocno i pewnie.

I zamarła z mieczem wyciągniętym w bok. Spokojnie patrząc, jak długie, skośne i gładziutkie rozcięcie na jego kaftanie zaczyna wzbierać i kipieć gęstą czerwienią.

— Ty… — Bonhart zachwiał się. - Ty…

Rzucił się na nią. Był już wolny i niemrawy. Uciekła mu skokiem w tył, a on nie utrzymał równowagi. Padł na kolano, ale i kolanem nie trafił w belkę. A drewno było już mokre i śliskie. Przez sekundę patrzył na Ciri. Potem spadł.

Widziała, jak runął na parkiet w gejzerze pyłu, tynku i krwi, jak jego miecz poleciał na dobre kilka sążni w bok. Leżał nieruchomo, rozkrzyżowany, wielki, chudy. Zraniony i całkiem bezbronny. Ale nadal straszny.

Trochę potrwało, ale wreszcie drgnął. Jęknął. Spróbował unieść głowę. Poruszył rękami. Poruszył nogami. Podsunął się do słupa, wsparł oń plecami. Zajęczał znowu, oburącz macając zakrwawioną pierś i brzuch.

Ciri skoczyła. Spadła obok niego w przyklęk. Miękko jak kot. Widziała, jak jego rybie oczy rozszerzyły się ze strachu.

— Wygrałaś… - wycharczał, patrząc na ostrze Jaskółki. - Wygrałaś, wiedźminko. Szkoda, że to nie na arenie… Byłoby widowisko…

Nie odpowiedziała.

— To ja dałem ci ten miecz, pamiętasz?

— Ja wszystko pamiętam.

— Chyba mnie… — stęknął. - Chyba mnie nie dorżniesz, co? Nie zrobisz tego… Nie dobijesz powalonego i bezbronnego… Ja cię przecież znam, Ciri. Jesteś na to… za szlachetna.

Patrzyła na niego długo. Bardzo długo. Potem pochyliła się. Oczy Bonharta rozszerzyły się jeszcze bardziej. Ale ona tylko zerwała mu z szyi medaliony — wilka, kota i gryfa. Potem odwróciła się i poszła w stronę wyjścia.

Rzucił się na nią z nożem, skoczył wrednie i zdradliwie. I cicho jak nietoperz. Dopiero w ostatnim momencie, gdy puginał już, już miał pogrążyć się aż po gardę w jej plecach, zaryczał, wkładając w ten tyk całą nienawiść.

Uniknęła zdradzieckiego pchnięcia szybkim półobrotem i odskokiem, odwinęła się i uderzyła szybko i szeroko, mocno, z całego ramienia, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder. Jaskółka świsnęła i cięła, cięła samym koniuszkiem klingi. Syknęło i mlasnęło, Bonhart chwycił się za gardło. Rybie oczy wylazły mu z orbit.

— Mówiłam ci przecież — rzekła Ciri zimno — że ja wszystko pamiętam.

Bonhart wybałuszył oczy jeszcze bardziej. A potem upadł. Przechylił się i runął w tył, wzbijając kurz. I leżał tak, wielki, chudy jak kostucha, na brudniej podłodze, wśród połamanych klepek. Wciąż ściskał się za gardło, kurczowo, ze wszystkich sił. Ale choć trzymał mocno, życie i tak wartko uchodziło spomiędzy jego palców, rozlewało się wokół głowy wielką czarną aureolą.