Выбрать главу

Ciri podeszła, sztywna jak automat. Yennefer poprawiła i wygładziła jej kołnierzyk, spróbowała zetrzeć zaschniętą już krew z rękawa. Dotnęła włosów. Odsłoniła bliznę na policzku. Objęła mocno. Bardzo mocno. Geralt widział jej ręce na plecach Ciri. Widział zdeformowane palce. Nie czuł gniewu, żalu ani nienawiści. Czuł tylko zmęczenie. I ogromnie pragnienie, by skończyć z tym wszystkim.

— Mamusiu.

— Córeczko.

— Chodźmy — zdecydował się przerwać. Ale dopiero po dłuższej chwili.

Ciri głośno pociągnęła nosem, otarła go wierzchem dłoni. Yennefer zgromiła ją spojrzeniem, otarła oko, zapewnie czymś zaprószone. Wiedźmin patrzył w korytarz, z którego wyszła Ciri, jak gdyby w oczekiwaniu, że wyjdzie stamtąd ktoś jeszcze. Ciri pokręciła głową. Zrozumiał.

— Chodźmy stąd — powtórzył.

— Tak — powiedziała Yennefer. - Chcę widzieć niebo.

— Nigdy was już nie opuszczę — powiedziała głucho Ciri. - Nigdy.

— Chodźmy stąd — powtórzył. - Ciri, podtrzymaj Yen.

— Nie potrzeba mnie podtrzymywać!

— Pozwól mi, mamusiu.

Przed nimi były schody, wielkie schody tonące w dymie, w migotliwej poświacie pochodni i ognia w żelaznych koszach. Ciri drgnęła. Widziała już te schody. W snach i wizjach.

Na dole, daleko, czekali uzbrojeni ludzie.

— Jestem zmęczona — szepnęła.

— Ja też — przyznał Geralt, dobywając sihilla.

— Mam już dość zabijania.

— Ja też.

— Nie ma stąd innego wyjścia?

— Nie. Nie ma. Tylko te schody. Tak trzeba, dziewczyno. Yen chce widzieć niebo. A ja chcę widzieć niebo, Yen i ciebie.

Ciri obejrzała się, spojrzała na Yennefer, która, by nie upaść, oparła się o balustradę. Wyciągnęła odebrane Bonhartowi medaliony. Kota zawiesiła sobie na szyi, wilka dała Geraltowi.

— Mam nadzieję — rzekł — że wiesz, że to tylko symbol?

— Wszystko to tylko symbol.

Wyciągnęła Jaskółkę z pochwy.

— Chodźmy, Geralt.

Chodźmy. Trzymaj się blisko mnie.

W dole schodów czekali na nich najemnicy Skellena, ściskający broń w spotniałych pięściach. Puszczyk szybkim gestem posłał na schody pierwszy rzut. Podkute buty żołdaków załomotały na stopniach.

— Powoli, Ciri. Nie spiesz się. Blisko mnie.

— Tak, Geralt.

— I spokojnie, dziewczyno, spokojnie. Pamiętaj, bez złości, bez nienawiści. My musimy wyjść i zobaczyć niebo. A ci, którzy staną nam na drodze, muszą umrzeć. Nie wahaj się.

— Nie zawaham się. Chcę zobaczyć niebo.

Do pierwszego podestu doszli bez przeszkód. Najemnicy cofnęli się przed nimi, zaskoczeni i zdziwieni ich spokojem. Ale po chwili trzech skoczyło ku nim z wrzaskiem, wywijając mieczami. Umarli natychmiast.

— Kupą! - darł się z dołu Puszczyk. - Zabić ich!

Skoczyło następnych trzech. Geralt szybko wyskoczył naprzeciw, zmylił fintą, ciął jednego z dołu w gardło. Obrócił się, przepuścił Ciri spod prawego ramienia, Ciri gładko chlasnęła drugiego draba pod pachę. Trzeci chciał ratować życie skokiem przez balustradę. Nie zdążył.

Geralt starł z twarzy bryzgi krwi.

— Spokojniej, Ciri.

— Jestem spokojna.

Następnych trzech. Błysk kling, krzyk, śmierć.

Gęsta krew spełzała w dół, ściekała po stopniach.

Drab w nabijanej mosiądzem brygantynie skoczył ku nim z długą spisą. Oczy miał dzikie od narkotyków. Ciri szybką skośną paradą odsunęła drzewce, Geralt ciął. Otarł twarz. Szli, nie oglądając się.

Drugi podest był już blisko.

— Zabić! - wrzeszczał Skellen. - Na nich! Zaaabiiić!

Na schodach tupot, krzyk. Błysk kling, wrzask. Śmierć.

— Dobrze, Ciri. Ale spokojniej. Bez euforii. I blisko mnie.

— Zawsze już będę blisko ciebie.

— Nie tnij z ramienia, jeśli można z łokcia. Uważaj.

— Uważam.

Błysk klingi. Wrzask, krew. Śmierć.

— Dobrze, Ciri.

— Chcę zobaczyć niebo.

— Bardzo cię kocham.

— Ja ciebie też.

— Uważaj. Robi się ślisko.

Błysk kling, wycie. Szli, doganiając lejącą się po stopniach krew. Szli w dół, wciąż w dół, schodami zamczyska Stygga.

Atakujący ich drab poślizgnął się na zakrwawionym stopniu, padł im plackiem wprost pod nogi, zawył o litość, oburącz zakrywając głowę. Przeszli obok, nie patrząc.

Aż do trzeciego podestu nikt już nie odważył się zastąpić im drogi.

— Łuki — darł się z dołu Stefan Skellen. - Dawajcie kusze! Boreas Mun miał przynieść kusze! Gdzie on jest?

Boreas Mun — o czym Puszczyk wiedzieć nie mógł — był już dość daleko. Jechał prosto na wschód, z czołem przy końskiej grzywie wyciskał z wierzchowca tyle galopu, ile się dało.

Z pozostałych, wysłanych po łuki, wrócił tylko jeden.

Temu, który zdecydował się strzelać, lekko zatrzęsły się ręce i łzawiły od fisstechu oczy. Pierwsze bełt ledwie drasnął balustradę. Drugi nie trafił nawet w schody.

— Wyżej! — rozdarł się Puszczyk. - Wejdź wyżej, durniu! Strzelaj z bliska!

Kusznik udał, że nie słyszy. Skellen zaklął sążniście, wyrwał mu kuszę, skoczył na schody, przyklęknął i wycelował. Geralt szybko zasłonił sobą Ciri. Ale dziewczyna błyskawicznie wywinęła się zza niego, gdy szczęknęła cięciwa, była już w pozycji. Wykręciła miecz do górnej kwarty, odbiła bełt tak mocno, że długo koziołkował, nim spadł.

— Bardzo dobrze — mruknął Geralt. - Bardzo dobrze, Ciri. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, spuszczę ci lanie.

Skellen rzucił kuszę. I nagle zorientował się, że jest sam.

Wszyscy jego ludzie, zbici w gromadkę, byli na samym dole. Żaden nie kwapił się, by wejść na schody. Było ich jakby mniej, znowu kilku gdzieś pobiegło. Po kusze zapewne.

A wiedźmin i wiedźminka spokojnie, nie przyspieszając, ale i nie zwalniając kroku, szli w dół, w dół po zalanych krwią schodach zamczyska Stygga. Blisko siebie, ramię przy ramieniu, mamiąc i tumaniąc szybkimi poruszeniami kling.

Skellen cofnął się. I już nie przestał się cofać. Aż do samego dołu. Gdy znalazł się w grupie swych ludzi, spostrzegł, że cofanie trwa. Zaklął bezsilnie.

— Chłopcy! — krzyknął, a głos złamał mu się fałszywie. - Śmiało! Hajże na nich! Kupą! Dalej, śmiało! Za mną!

— Sami se idźcie — bąknął któryś, podnosząc do nosa dłoń z fisstechem. Puszczyk ciosem pięści zbielił mi narkotykiem twarz, rękaw i przód kaftana.

Wiedźmin i wiedźminka minęli drugi podest.

— Gdy zejdą na sam dół — zaryczał Skellen — da się ich otoczyć! Hajże, chłopcy! Śmiało! Do broni!

Geralt spojrzał na Ciri. I omal nie zawył z wściekłości, widząc na jej szarych włosach bielutkie i lśniące jak srebro pasemka. Opanował się. To nie był czas na złość.

— Uważaj — powiedział głucho. - Bądź blisko mnie.

— Zawsze będę blisko ciebie.

— Na dole będzie gorąco.

— Wiem. Ale jesteśmy razem.

— Jesteśmy razem.

— Jestem z wami — powiedziała Yennefer, schodząc za nimi po schodach czerwonych i śliskich od krwi.

— Do kupy! Do kupy! — ryczał Puszczyk.

Kilku z tych, którzy pobiegli po kusze, wracało. Bez kusz. Bardzo przerażonych.

Ze wszystkich trzech wiodących ku schodom korytarzy rozległ się huk wywalanych berdyszami drzwi, łomot, szczęk żelaza i odgłos ciężkich kroków. I nagle ze wszystkich trzech korytarzy wymaszerowali żołnierze w czarnych hełmach, zbrojach i płaszczach ze znakiem srebrnej salamandry. Okrzyknięci gromko i groźnie najemnicy Skellena z brzękiem rzucili na posadzkę broń, jeden po drugim. W tych mniej zdecydowanych wymierzono kusze, ostrza glewi i rohatyn, ponaglono jeszcze groźniejszym krzykiem. Teraz usłuchali wszyscy, widać bowiem było, że czarni żołnierze aż palą się, by kogoś zakatrupić i tylko czekają na pretekst. Puszczyk stanął pod kolumną, skrzyżowawszy ręce na piersi.

— Cudowna odsiecz? — mruknęła Ciri. Geralt przecząco pokręcił głową.

Kusze i żeleźca wycelowano także i w nich.

— Glaeddyvan vort!

Opór nie miał sensu. Od czarnych żołnierzy roiło się w dole schodów jak od mrówek, a oni byli już bardzo, bardzo zmęczeni. Ale nie rzucili mieczów. Pieczołowicie położyli je na stopniach. A potem usiedli. Geralt czuł ciepłe ramię Ciri, słyszał jej oddech.

Z góry, wymijając trupy i kałuże krwi, pokazując czarnym żołnierzom nie uzbrojone ręce, zeszła Yennefer. Ciężko usiadła obok, na stopniu. Geralt poczuł ciepło także i przy drugim ramieniu. Szkoda, że tak nie może być zawsze, pomyślał. A wiedział, że nie może.

Ludzi Puszczyka wiązano i po kolei wyprowadzano. Czarnych żołnierzy w płaszczach z salamandrą robiło się coraz więcej. Nagle pojawili się wśród nich wysocy rangą oficerowie, rozpoznawalni po białych pióropuszach i srebrnych olamowaniach na zbrojach. I po szacunku, z jakim rozstępowano się przed nimi.

Przed jednym z oficerów, którego hełm szczególnie bogato ozdobiony był srebrem, rozstępowano się z wyjątkowym szacunkiem. Z ukłonami wręcz.

Ten właśnie zatrzymał się przed stojącym pod kolumną Skellenem. Puszczyk — widać to było wyraźnie nawet w migotliwym świetle łuczyw i dopalających się w żelaznych koszach obrazów — zbladł, zrobił się biały jak papier.

— Stefanie Skellen — powiedział oficer dźwięcznym głosem, głosem, który zadzwonił aż pod sklepieniem halli. - Staniesz przed sądem. Poniesiesz karę za zdradę.

Puszczyka wyprowadzono, ale nie wiązano mu rąk jak gemajnom.

Oficer odwrócił się. Z arrasu na górze urwała się płonąca szmata, spadła, wirując jak wielki ognisty ptak. Blask zalśnił na srebrnym olamowaniu zbroi, na sięgającej do połowy policzków zasłonie hełmu, mającej — jak u wszystkich Czarnych Żołnierzy — kształt potwornej zębatej szczęki.