Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Geralt westchnął.
— Rozbierzemy się? - spojrzał na parujący basen. - Niezbyt raduje mnie myśl, że wywloką mnie stąd jako nagiego trupa…
— A mnie, wyobraź sobie, wszystko jedno, jaką mnie wywloką — Yennefer zrzuciła trzewiczki i szybkimi ruchami rozpięła suknię. - Nawet jeśli to moja ostatnia kąpiel, nie będę się kąpać w ubraniu.
Ściągnęła koszulę przez głowę i weszła do basenu, energicznie rozbryzgując wodę.
— No, Geralt? Czemu stoisz jak wmurowany?
— Zapomniałem, jaka jesteś piękną.
— Łatwo zapominasz. Dalej, do wody.
Gdy usiadł przy niej, natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałował ją, głaszcząc jej talię, nad wodą i pod wodą.
— Czy to — spytał dla porządku — jest aby właściwy czas?
— Na to — zamruczała, zanurzając jedną rękę i dotykając go — każdy czas jest właściwy. Emhyr dwukrotnie powtórzył, że nie musimy się spieszyć. Na czym wolałbyć spędzić ostatnie minuty, które nam dano? Na płaczach i żalach? Przecież to niegodne. Na rachunku sumienia? Przecież to banalne i głupie.
— Nie o to mi chodziło.
— O co więc?
— Jeśli woda wystygnie — wymruczał, pieszcząc jej piersi — cięcia będą bolesne.
— Za rozkosz — Yennefer zanurzyła drugą rękę — warto zapłacić bólem. Boisz się bólu?
— Nie.
— Ja też nie. Usiądź na brzegu basenu. Kocham cię, ale nie będę, cholera jasna, nurkować.
— Jejku, jej — powiedziała Yennefer, odchylając głowę tak, że jej wilgotne od pary włosy rozpłynęły się po cembrowinie jak małe czarne żmijki. - Jejku… jej.
— Kocham cię, Yen.
— Kocham cię, Geralt.
— Już czas. Zawołajmy.
— Zawołajmy.
Zawołali. Najpierw zawołał wiedźmin, potem zawołała Yennefer. Potem, nie doczekawszy się żadnej reakcji, wrzasnęli chórem.
— Juuuuż! Jesteśmy gotowi! Dajcie nam ten nóż! Heeej! Cholera! Woda stygnie!
— To z niej wyjdźcie — powiedziała Ciri, zaglądając do łazienki. - Oni wszyscy sobie poszli.
— Coooo?
— Przecież mówię. Poszli sobie. Oprócz nad trojga nie ma tu żywej duszy. Ubierzcie się. Na golasa wyglądacie strasznie śmiesznie.
Gdy się ubierali, zaczęły im drżeć ręce. Obojgu. Z najwyższą trudnością radzili sobie z haftkami, sprzączkami i guzikami. Ciri paplała.
— Odjechali. Zwyczajnie. Wszyscy, ilu ich było. Zabrali stąd wszystkich, wsiedli na konie i odjechali. Aż się kurzyło.
— Nie zostawili nikogo?
— Nikogutko.
— Niepojęte — szepnął Geralt. - To jest niepojęte.
— Czy stało się coś — odchrząknęła Yennefer — co by to tłumaczyło?
— Nie — odrzekła szybko Ciri. - Nic.
Kłamała.
Z początku nadrabiała miną. Wyprostowana, z hardo zadartą głową i kaminną twarzą, odepchnęła od siebie urękawiczone ręce czarnych rycerzy, śmiało i wyzywająco spojrzała na budzące grozę nosale i zasłony ich hełmów. Nie dotknęli jej już więcej, tym bardziej, że powstrzymywało ich przed tym warknięcie oficera, barczystego draba ze srebrnymi galonami i białym czaplim pióropuszem.
Poszli ku wyjściu, eskortowana z obu stron. Z dumnie uniesioną głową. Dudniły ciężkie buty, chrzęszczały kolczugi, dzwoniła broń.
Po kilkunastu krokach obejrzała się po raz pierwszy. Po następnych kilku po raz drugi. Przecież ja ich już nigdy, nigdy nie zobaczę, przeraźliwą i chłodną jasnością zapłonęła jej pod ciemieniem myśl. Ani Geralta, ani Yennefer. Nigdy.
Świadomość momentalnie, za jednym zamachem starła maskę udawanej odwagi. Twarz Ciri skurczyła się i wykrzywiła, oczy napełniły się łzami, z nosa pociekło. Dziewczyna walczyła ze wszystkich sił, ale na próżno. Fala łez przerwała tamę pozorów.
Nilfgaardczycy z salamandrami na płaszczach patrzyli na nią w ciszy. I w zdumieniu. Niektórzy widzieli ją na zakrwawionych schodach, wszyscy widzieli ją w rozmowie z cesarzem. Wiedźminkę z mieczem, wiedźminkę niepokonaną, butnie skaczącą do oczu samemu imperatorowi. I dziwili się teraz, widząc pochlipujące i łkające dziecko.
Była tego świadoma. Ich spojrzenia paliły ją jak ogień, kłuły jak szpilki. Walczyła, ale bez skutku. Im mocniej wstrzymywała płacz, tym silniej wybuchał.
Zwolniła kroku, potem zatrzymała się. Eskorta stanęła równierz. Ale tylko na moment. Na warkliwą komendę oficera żelazne ręce chwyciły ją pod pachy i za przeguby. Ciri, szlochając i łykając łzy, obejrzała się po raz ostatni. Potem powleczono ją. Nie stawiała oporu. Ale szlochała coraz głośniej i coraz rozpaczliwiej.
Zatrzymał ich cesarz Emhyr car Emreis, ten ciemnowłosy człowiek o twarzy, która budziła w niej dziwne, niejasne wspomnienia. Puścili ją na jego ostry rozkaz. Ciri pociągnęła nosem, otarła oczy rękawem. Widząc, że podchodzi, wstrzymała szloch, hardo zadarła głowę. Ale teraz — była tego świadoma — wyglądało to już tylko śmiesznie.
Emhyr patrzył na nią długo. Bez słowa. Potem podszedł. I wyciągnął ręce. Ciri, która na takie gesty zawsze reagowała odruchowym cofnięciem się, teraz, ku swemu najwyższemu zdumieniu, nie zareagowała. Z jeszcze większym zdumieniem stwierdziła, że jego dotyk wcale nie jest przykry.
Dotknął jej włosów, jakby licząc bielutkie jak śnieg pasemka. Dotknął zdeformowanego blizną policzka. Potem przytulił, gładził po głowie i plecach. A ona, wstrząsana płaczem, pozwalała mu na to, a ręce trzymała sztywno niczym strach na wróble.
— Dziwna to rzecz, przeznaczenie — usłyszała szept. - Żegnaj, córko.
— Jak powiedział?
Twarz Ciri skurczyła się lekko.
— Powiedział: va faill, luned. W Starszej Mowie: żegnaj, dziewczyno.
— Wiem — kiwnęła głową Yennefer. - Co było potem?
— Potem… Potem puścił mnie, odwrócił się i odszedł. Krzyknął rozkazy. I wszyscy poszli sobie. Mijali mnie, całkiem obojętnie, tupiąc, łomocząc i brzęcząc zbrojami, aż echo szło po korytarzu. Wsiedli na konie i odjechali, słyszałam rżenie i tętent. W życiu tego nie pojmę. Bo gdy się zastanowić…
— Ciri.
— Co?
— Nie zastanawiaj się.
— Zamek Stygga — powtórzyła Filippa Eilhart, patrząc spod rzęs na Fringillę Vigo. Fringilla nie zaczerwieniła się. W ciągu minionych trzech miesięcy udało jej się wyprodukować magiczny krem działający kurcząco na naczynia krwionośne. Dzięki kremowi rumieńce nie biły na twarz, choćby nie wiedzieć, jaki był wstyd.
— Kryjówka Vilgefortza była w zamku Stygga — potwierdziła Assire var Anahid. - W Ebbing, nad górskim jeziorem, którego nazwy mój informator, prosty żołnierz, nie był w stanie zapamiętać.
— Powiedziała pani: "była" — zwróciła uwagę Francesca Findabair.
— Była — wpadła w słowo Filippa. - Bo Vilgefortz nie żyje, moje drogie panie. On i jego wspólnicy, cała szajka gryzie już ziemię. Przysługę tę wyświadczył nam nie kto inny, a dobry nasz znajomy wiedźmin Geralt z Rivii. Którego nie doceniłyśmy. Żadna z nas. Względem którego popełniłyśmy błąd. Wszystkie z nas. Jedne mniejszy, drugie większy.
Wszystkie czarodziejki jak na komendę spojrzały na Fringillę, ale krem działał naprawdę niezawodnie. Assire var Anahid westchnęła. Filippa pacnęła dłonią w stół.
— Choć tłumaczy nas — powiedziała sucho — zawał zajęć związany z wojną i przygotowywaniem rokowań pokojowych, za porażkę loży uznać należy fakt, że w sprawie Vilgefortza zostałyśmy wyprzedzone i wyręczone. Nie powinno się nam to już więcej zdarzać, drogie panie.
Loża — za wyjątkiem bladej jak trup Fringilli Vigo — pokiwała głowami.
— W tej chwili — podjęła Filippa — wiedźmin Geralt jest gdzieś w Ebbing. Wraz z Yennefer i Ciri, które uwolnił. Trzeba się będzie zastanowić, jak ich odszukać…
— A ów zamek? — przerwała Sabrina Glevissig. - Nie zapomniałaś aby o czymś, Filippo?
— Nie, nie zapomniałam. Legenda, o ile powstanie, powinna mieć wersję jedną i prawomyślną. Chciałam prosić o to właśnie ciebie, Sabrino. Weź ze sobą Keirę i Triss. Załatwcie tę sprawę. Tak, żeby śladu nie pozostało.
Huk eksplozji słyszano aż w Maecht, błysk — albowiem miało to miejsce nocą — widoczny był nawet w Metinnie i Geso. Seria wywołanych wybuchem wstrząsów tektonicznych wyczuwalna była jeszcze dalej. Na naprawdę odległych krańcach świata.
Rozdział dziesiąty
Congreve, Estella val Stella, córka barona Ottona de Congreve, poślubiona hrabiemu na Liddertalu, po rychłej śmierci tegoż nader roztropnie dobrami zarządzała, przez co do niemałego przyszła majątku. Dużą estymą cesarza Emhyra var Emreisa (ob.) się ciesząca, wielce znaczną osobą była u dworu. Choć stanowisk nie piastowała żadnych, wiadomem było, że głos jej i zdanie cesarz zawsze atencją i konsydencją zwykł był zaszczycać. Dzięki wielkiemu afektowi ku młodej cesarzowej Cirilli Fionie (ob.), którą jak córkę własną kochała, żartobliwie "cesarzową matką" zwana była. Przeżywszy oboje, tak cesarza, jak i cesarzową, umarła w 1331, a przeogromny jej majątek w spadku dalszym przypadł krewnym, bocznej gałęzi Liddertalów, Białymi zwanych, ci zaś, ludźmi lekkimi i szaławiłami będąc, doszczętnie go przeputali.
Podkradający się do biwaku człowiek, trzeba było oddać mu honor, był zręczny i lisio przebiegły. Zmieniał pozycję tak szybko, a poruszał się tak zwinnie i cicho, że każdy dałby się podejść. Każdy. Ale nie Boreas Mun. Boreas Mun zbyt duże miał doświadczenie w kwestii podchodów.