Выбрать главу

— Wyłaź, człowieku! — zawołał, starając się zabarwić głos dufną i pewną siebie arogancją. - Nadaremne są te twoje sztuczki! Widzę cię. Tam jesteś.

Jeden z megalitów, grzebieniem których najeżone było zbocze wzgórza, drgnął na tle ugwieżdżonego, granatowego nieba. Poruszył się. I przybrał postać ludzką.

Boreas obrócił rożen z pieczenią, bo zaleciało spalenizną. Udając, że niedbale się podpiera, położył dłoń na majdanie łuku.

— Mizerny jest mój dobytek — w pozornie spokojny ton wplótł szorstką, metalizowaną nitkę ostrzeżenia. - Nie wiele w nim mam. Ale jestem do niego przywiązany. Będę go bronił na śmierć i życie.

— Nie jestem bandytą — powiedział głębokim głosem mężczyzna, który podkradł się, udając menhiry. - Jestem pielgrzymem.

Pielgrzym był wysoki i potężnie zbudowany, mierzył jak nic siedem stóp, a żeby go przeważyć na szali wagi, Boreas szedł o każdy zakład, potrzebny byłby ciężar co najmniej dziesięciu pudów. Pielgrzymi kij, drąg gruby jak hołobla, wyglądał w jego ręku jak laseczka. Boreas Mun dziwił się zaiste, jakim sposobem taki wielki ciołek zdołał się tak zwinnie podkradać. Zaniepokoił się też nieco. Jego łuk, kompozytowa siedemdziesięciofuntówka, z której z pół setki kroków kładł łosia, wydała mu się nagle mała i delikatna jak dziecięca zabawka.

— Jestem pielgrzymem — powtórzył potężny mężczyzna. - Nie mam złych…

— Ten drugi — przerwał ostro Boreas — też niech wyjdzie.

— Jaki dru… — zająknął się pielgrzym i urwał, widząc jak z mroku z przeciwnej strony wyłania się smukła sylwetka, bezszelestna jak cień. Tym razem Boreas Mun nie dziwił się niczemu. Drugi z mężczyzn — sposób poruszania się zdradzał to momentalnie wyćwiczonemu oku tropiciela — był elfem. A dać się podejść przez elfa to nie hańba.

— Proszę wybaczenia — powiedział dziwnie nieelfim, lekko chrapliwym głosem elf. - Kryłem się przed obu panami nie ze złych intencji, lecz ze strachu. Obróciłbym ten rożen.

— Prawda — powiedział pielgrzym, opierając się na kiju i węsząc słyszalnie. - Mięso ma po tej stronie więcej niż dość.

Boreas obrócił rożen, westchnął, chrząknął. I znowu westchnął.

— Panowie raczą siadać — zdecydował się. - I zaczekać. Zwierzak tylko patrzeć, jak się dopiecze. Ha, wierę, kiep ten, co skąpi poczęstunku wędrowcom na szlaku.

Tłuszcz z sykiem ściekł w ogień, ogień strzelił, zrobiło się jaśniej.

Pielgrzym nosił filcowy kapelusz z szerokim rondem, którego cień dość skutecznie krył twarz. Elfowi nakrycie głowy zastępował zawój z kolorowej chusty, twarzy nie kryjący. Gdy w blasku ogniska zobaczyli tę twarz, drgnęli obaj, Boreas i pielgrzym. Ale nie wydali z siebie nawet westchnienia. Nawet cichego westchnienia na widok tego oblicza, niegdyś pewnie elfio pięknego, teraz zniekształconego paskudną szramą, biegnącą skośnie przez czoło, brew, nos i policzek aż do podbródka.

Boreas Mun chrząknął, znowu obrócił rożen.

— Onże ptaszek — stwierdził, nie zapytał — zwabił panów ku memu biwakowi, czyż nie tak?

— W rzeczy samej — pielgrzym kiwnął rondem kapelusza, a głos zmienił mu się lekko. - Wywęszyłem, nie chwaląc się, pieczyste z oddali. Zachowałem jednak ostrożność. Na ognisku, do którego zbliżyłem się przed dwoma dniami, pieczono kobietę.

— To prawda — potwierdził elf. - Byłem tam następnego ranka, widziałem ludzkie kości w popiele.

— Następnego ranka — powtórzył przeciągle pielgrzym, a Boreas szedł o każdy zakład, że na jego skrytej cieniem kapelusza twarzy zjawił się nieładny uśmiech. - Dawno idziesz skrycie mym tropem, mości elfie?

— Dawno.

— A co wzbraniało ci się ujawnić?

— Rozsądek.

— Przełęcz Elskerdeg — Boreas Mun obrócił rożen i przerwał niezręczną ciszę — to miejsce iście nie cieszące się najlepszą sławą. Ja też widziałem kości w ogniskach, szkielety na palach. Wisielców na drzewach. Pełno tu dzikich wyznawców okrutnych kultów. I istot, które tylko patrzą, jak cię zjeść. Podobno.

— Nie podobno — poprawił elf. - Na pewno. A im dalej w góry, na wschód, tym będzie gorzej.

— Waszmościom tez na wschód droga? Za Elskerdeg? Do Zerrikanii? A może jeszcze dalej, do Haklandu?

Nie odpowiedzieli, ani pielgrzym, ani elf. Boreas raczej nie oczekiwał odpowiedzi. Po pierwsze, pytanie było niedyskretne. Po drugie, było głupie. Z miejsca, w którym się znajdowali, można było iść tylko na wschód. Przez Elskerdeg. Tam, dokąd zmierzał i on.

— Pieczyste gotowe — Boreas zręcznym i nie pozbawionym cech demonstracji ruchem otworzył motylkowy nóż. - Proszę, panowie. Bez krępacji.

Pielgrzym miał kordelas, a elf sztylet, z wyglądu też bynajmniej nie kuchenny. Ale wszystkie trzy wywecowane do groźniejszych celów ostrza dziś posłużyły do krajania mięsa. Przez jakiś czas słychać było tylko chrzęst i chrupotanie szczęk. I skwierczenie wrzucanych do żaru ogryzionych kości.

Pielgrzym beknął dystyngowanie.

— Dziwne stworzonko — rzekł, oglądając łopatkę, którą objadł i oblizał tak, że wyglądała jak trzymana trzy dni w mrowisku. - Smakowało trochę jak kozioł, a kruchutkie jak królik… Nie przypominam sobie, bym kiedyś coś takiego jadł.

— To był skrekk — powiedział elf, z trzaskiem miażdżąc zębami chrząstki. - Ja też nie przypominam sobie, bym go kiedykolwiek jadł.

Boreas chrząknął cicho. Ledwo słyszalna nutka sarkastycznej wesołości w głosie elfa dowodziła, iż widział, że pieczyste pochodziło z olbrzymiego szczura o krwawych oczach i wielkich zębiskach, którego sam ogon mierzył trzy łokcie. Tropiciel bynajmniej nie upolował gigantycznego gryzonia. Zastrzelił go w obronie własnej. Postanowił go jednak upiec. Był człowiekiem rozsądnym i trzeźwo myślącym. Nie zjadłby szczura żerującego na śmietniskach i odpadkach. Ale od gardzieli przełęczy Elskerdeg do najbliższej zdolnej produkować odpadki społeczności było dobre trzysta mil. Szczur — czy też, jak chciał elf, skrekk — musiał być czysty i zdrowy. Nie miał styczności z cywilizacją. Nie miał się więc ani czym powalać, ani czym zakazić.

Wkrótce ostatnia, najmniejsza, do czysta ogryziona i wyssana kosteczka wylądowała w żarze. Księżyc wypłynął na zębaty łańcuch Gór Ognistych. Z podsyconego wiatrem ognia sypnęły się iskry, zamierające i gasnące wśród mrowia mrugających gwiazd.

— Waszmościowie — zaryzykował kolejne mało dyskretne pytanie Boreas Mun — od dawna na szlaku? Tu, na Pustkowiach? Dawnoż to, ośmielę się zapytać, zostawiliście za sobą Bramę Solveigi?

— Dawno, dawno — powiedział pielgrzym — rzecz to względna. Przeszedłem Solveigę drugiego dnia po wrześniowej pełni.

— Ja zaś — rzekł elf — szóstego dnia.

— Ha — kontynuował Boreas Mun, zachęcony reakcją. - Dziw, żeśmy się już tam nie zeszli, bom i ja tamtędy wówczas szedł, a właściwie jechał, bom wówczas jeszcze konia miał.

Zamilkł, odpędzając niemiłe myśli i wspomnienia wiążące się z koniem i jego utratą. Pewien był, że i jego towarzysze z przypadku musieli mieć podobne przygody. Wędrując cały czas piechotą, niggdy nie dogoniliby go tu, pod Elskerdeg.

— Wnoszę zatem — podjął — że ruszyli waszmościowie w drogę już po wojnie, po zawarciu pokoju cintryjskiego. Nic mi, rzecz jasna, do tego, ale ośmielę się suponować, że nie spodobał się waszmościom porządek i obraz świata stworzony i ustalony w Cintrze.

Ciszę, która na dość długi czas zapadła przy ognisku, przerwało odległe wycie. Wilka zapewne. Choć w okolicach przełęczy Elskerdeg nigdy nie można było mieć pewności.

— Jeśli mam być szczery — odezwał się niespodziewanie elf — to nie miałem podstaw, by po pokoju cintryjskim lubić świat i jego obraz. O porządku nie wspominając.

— W moim przypadku — powiedział pielgrzym, krzyżując potężne przedramiona na piersi — było podobnie. Choć przekonałem się o tym, jakby to powiedział jeden mój znajomy, post factum.

Długo panowała cisza. Umilkło nawet to coś, co wyło na przełęczy.

— Początkowo — podjął pielgrzym, choć Boreas i elf gotowi byli iść o zakład, że nie podejmie. - Początkowo wszystko wskazywało na to, że pokój cintryjski przyniesie korzystne zmiany, stworzy całkiem znośny porządek świata. Jeśli nie dla wszystkich, to przynajmniej dla mnie…

— Królowie — chrząknął Boreas — zjechali do Cintry, jeśli dobrze pomnę, w kwietniu?

— Dokładnie drugiego kwietnia — poprawił pielgrzym. - Był, pamiętam, nów księżyca.

*****

Wzdłuż ścian, umieszczone poniżej ciemnych belek wspierających galeryjki, wisiały przytwierdzone rzędy tarcz z kolorowymi malunkami godeł heraldycznych, herbów cintryjskiej szlachty. Pierwszy rzut oka ujawniał różnice między spłowiałymi już nieco klejnotami rodów starodawnych a herbami szlachty zasłużonej w czasach nowszych, za rządów Dagorada i Calanthe. Te nowsze miały żywe i nie spękane jeszcze barwy, nie znać też było na nich maczku dziurek po kornikach.

Najżywsze kolory miały zaś dodane całkiem niedawno tarcze z herbami szlachty nilfgaardzkiej. Wyróżnionej podczas zdobywania grodu i pięcioletniej cesarskiej administracji.

Gdy już odzyskamy Cintrę, pomyślał król Foltest, trzeba będzie dopilnować, by Cintryjczycy nie zniszczyli tych tarcz w świętym ferworze odnowy. Polityka to jedno, wystrój sali to drugie. Zmiany ustrojowe nie mogą być usprawiedliwieniem dla wandalizmu.

Więc to tu się wszystko zaczęło, pomyślał Dijkstra, rozglądając się po wielkiej halli. Słynna uczta zaręczynowa, podczas której zjawił się Stalowy Jeż i zażądał ręki królewny Pavetty… A królowa Calanthe najęła wiedźmina…