Выбрать главу

Tłum wiwatował. Pod kopyta defilujących kondotierskich koni sypało się kwiecie.

*****

— Julia?

— Słucham, Adieu.

— Wyjdź za mnie. Zostań moją żoną.

Słodka Trzpiotka długo nie odpowiadała, dochodząc do siebie po zaskoczeniu. Tłum wiwatował. Hierarcha Novigradu, spocony, łapiący powietrze, jak wielki tłusty sum, błogosławił z trybuny mieszczan i defiladę, miasto i świat.

— Przecież ty jesteś żonaty, Adamie Pangratt!

— Jestem w separacji. Rozwiodę się.

Julia Abatemarco nie odpowiedziała. Odwróciła głowę. Zaskoczona. Speszona. I bardzo szczęśliwa. Nie wiedzieć czemu.

Tłum wiwatował i rzucał kwiaty. Nad dachami z trzaskiem i dymem eksplodowały race i fajerwerki.

Dzwony Novigradu zanosiły się jękiem.

*****

Kobieta, pomyślała Nenneke. Gdy wysyłałam ją na tę wojnę, była dziewczynką. Wróciła kobietą. Jest pewna siebie. Świadoma siebie. Spokojna. Opanowana. Kobieca.

Wygrała tę wojnę. Nie pozwalając, by wojna ją zniszczyła.

— Debora — kontynuowała wyliczanie cichym, ale pewnym głosem Eurneid — umarła na tyfus w obozie pod Mayeną. Prune utonęła w Jarudze, gdy wywróciła się łódź z rannymi. Myrrhę zabiły elfy, Wiewiórki, podczas napadu na lazaret pod Armerią… Katje…

— Mów, dziecko — ponagliła łagodnie Nenneke.

— Katje — odchrząknęła Eurneid — poznała w szpitalu rannego Nilfgaardczyka. Po zawarci pokoju, gdy wymieniano jeńców, poszła razem z nim do Nilfgaardu.

— Zawsze twierdziłam — westchnęła ręka kapłanka — że miłość nie zna granic ni kordonów. A co z Iolą Drugą?

— Żyje — pospieszyła z zapewnieniem Eurneid. - Jest w Mariborze.

— Dlaczego nie wraca?

Adeptka pochyliła głowę.

— Ona nie wróci do świątyni, matko — powiedziała cicho. - Jest w szpitalu pana Milo Vanderbrecka, tego chirurga, niziołka. Powiedziała, że chce leczyć. Że tylko temu się poświęci. Wybacz jej, matko Nenneke.

— Wybaczyć? - parsknęła kapłanka. - Ja jestem z niej dumna.

*****

— Spóźniłaś się — syknęła Filippa Eilhart. - Spóźniłaś się na uroczystość z udziałem królów. Do kroćset diabłów, Sigismund, twoja arogancja względem protokołu jest na tyle dobrze znana, byś nie musiał się z nią nachalnie obnosić. Zwłaszcza dziś, w takim dniu…

— Miałem powody — Dijkstra ukłonem odpowiedział na spojrzenie królowej Hedwig i uniesienie brwi hierarchy Novigradu. Złowił okiem skrzywienie na twarzy kapłana Willemera i grymas pogardy na godnym bicia na monetach obliczu króla Foltesta.

— Muszę z tobą porozmawiać, Fil.

Filippa zmarszczyła brew.

— W cztery oczy zapewnie?

— Najlepiej by było — Dijkstra uśmiechnął się lekko. - Jeśli jednak uznasz za stosowne, zgodzę się na kilka dodatkowych par oczu. Dajmy na to, pięknych oczu pań z Montecalvo.

— Ciszej — zasyczała czarodziejka zza uśmiechniętych warg.

— Kiedy mogę się spodziewać audiencji?

— Zastanowię się i dam ci znać. Teraz zostaw mnie w spokoju. To jest podniosła uroczystość. To jest wielkie święto. Przypominam ci o tym, jeśli sam nie zauważyłeś.

— Wielkie święto?

— Stoimy u progu nowej ery, Dijkstra.

Szpieg wzruszył ramionami.

Tłum wiwatował. Strzelały w niebo fajerwerki. Dzwony Novigradu biły, biły na triumf, na chwałę. Ale brzmiały jakoś dziwnie żałobnie.

*****

— Potrzymaj na lejce, Jarre — powiedziała Lucienne. - Zgłodniałam, przegryzę cosiczek. Daj, zamotam ci rzemień na rękę. Ja wiem, tobie jedną nijak.

Jarre czuł bijące na twarzy rumieńce wstydu i upokorzenia. Nie przyzwyczaił się jeszcze. Wciąż miał wrażenie, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko gapić się na kikut, za założony i zszyty rękaw. Że cały świat nie myśli o niczym innym, tylko by widzieć kalectwo, by współczuć kalece obłudnie i żałować nieszczerze, a w skrytości ducha pogardzać nim i mieć go za coś, co nieładnie zakłóca ładny ład tym, że brzydko i nachalnie istnieje. Że ośmiela się istnieć.

Lucienne, musiał jej to przyznać, trochę różniła się pod tym względem od całego świata. Ani nie udawała, że nie widzi, ani nie popadała w manierę upokorzającego pomagania i jeszcze bardziej upokarzającej litości. Jarre był bliski myśli, że jasnowłosa dziewczyna wozaczka traktuje go naturalnie i normalnie. Ale odpędzał od siebie tę myśl. Nie akceptował jej.

Bo wciąż nie mógł zdobyć się na to, by sam siebie traktować normalnie.

Wiozący inwalidów wojennych wóz skrzypiał i turkotał. Po krótkim okresie deszczów przyszły upały, rozjeżdżone przez wojskowe tabory wyboje zaschły i zastygły w grzebienie, granie i garby o fantastycznych kształtach, przez które musiał toczyć się ciągnięty przez czwórkę koni wehikuł. Na co większych wybojach wóz aż skakał, trzeszczał, pudło kołysało się jak okręt w czasie sztormu. Kalecy — głównie — głównie beznodzy — żołnierze klęli wówczas równie wyszukanie, co plugawie, a Lucienne — by nie spaść — przytulała się do Jarre i obejmowała go, obdzielając chłopca szczodrze swym magicznym ciepłem, przedziwną miękkością i podniecającą mieszanką zapachów koni, rzemieni, siana, owsa i młodego, intensywnego, dziewczęcego potu.

Wóz zeskoczył z kolejnego wyboju, Jarre zebrał luz okręconych wokół przegubu lejcy. Lucienne, gryząc na przemian chleb i kiełbasę, przytuliła się do jego boku.

— No, no — zauważyła jego mosiężny medalion i niecnie wykorzystała fakt, że jedną rękę miał zajętą lejcami. - I ciebie też nabrali? Amulet niezapominajka? Oj, przechera iście ten, co tę fidryguszkę wymyślił. Wielki był na nią popyt czasu tej wojny, większy jeno na wódkę chyba. A jakież to w środeczku imię dziewczęce, obaczmy…

— Lucienne — Jarre spłonął jak alkiermes, czuł, że za chwilę krew tryśnie mu z jagód. - Muszę cię prosić… być nie otwierała… Wybacz, ale to rzecz osobista. Nie chciałbym cię urazić, ale…

Wóz podskoczył, Lucienne przytuliła się, a Jarre się zamknął.

— Ci… ril… la — wysylabizowała wozaczka z trudem, ale i tak zaskakując Jarre, który nie podejrzewał wiejskiej dziewczyny o tak daleko sięgające zdolności.

— Nie zapomni o tobie — zatrzasnęła medalion, puściła łańcuszek, spojrzała na chłopca. - Owa Cirilla, znaczy się. Jeśli prawdziwie kochała. Furda czary i amulety. Jeśli prawdziwie kochała, to nie zapomniała, była wierna. Czeka.

— Na to? — Jarre uniósł kikut.

Dziewczyna zmrużyła lekko oczy, niebieściutkie jak bławatki.

— Jeśli prawdziwie kochała — powtórzyła twardo — to czeka, a reszta furda. Wiem to.

— Aż tak wielką masz w tym względzie eksperiencję?

— Nie twoja rzecz — teraz na Lucienne wypadła kolej zarumienić się lekko — z kim i co miałam. A nie dumaj aby, że ja z tych, co to ino skiń na nie, a one już gotowe spermiencje jakieś na sianie wyczyniać. Ale co wiem, to wiem. Jeśli się chłopa kocha, to całego, a nie we fragmentach. Tedy furda, jeśli nawet który fragment ubył.

Wóz podskoczył.

— Upraszczasz nieco — rzekł przez zaciśnięte zęby Jarre, chciwie wdychając zapach dziewczyny. - Mocno upraszczasz i mocno idealizujesz, Lucienne. Raczysz nie zauważać choćby detalu tak drobnego, że to, czy mężczyzna jest cały, przesądza o jego zdolności do utrzymania żony i rodziny. Kaleka nie jest zdolny…

— No, no, no! — przerwała mu obcesowo. - Nie wypłakuj mi się tu aby na kieckę. Głowy ci Czarni nie urwali, a ty przecie głowacz, głową robotasz. Co się tak gapisz? Ja ze wsi jestem, ale oczy mam i uszy. Dość na to bystre, by przesądzały o uważeniu detalu tak drobnego, jak czyjsiś sposób gadania, iście pański i uczony. A do tego…

Pochyliła głowę, kaszlnęła. Jarre też kaszlnął. Wóz podskoczył.

— A do tego — dokończyła dziewczyna — słyszałam, co inni mówili. Żeś pisarz. I kapłan świątyni. Tedy sam widzisz, że ta ręka… Tfu, furda i tyle.

Wóz nie podskakiwał od jakiegoś czasu, ale Jarre i Lucienne, wydawało się, że wcale tego nie zauważyli. I wcale im to nie przeszkadzało.

— Coś ja — rzekła po dłuższej chwili dziewczyna — do uczonych szczęście mam. Był taki jeden… Kiedyś… Cholewki do mnie smalił… Uczony był i w akademiach kształcony. Z imienia samego dało się to miarkować.

— A jak miał na imię?

— Semester.

— Hejże, panna — zawołał zza ich pleców gefreiter Derkacz, złośliwiec i ponurak, okaleczony podczas walk o Mayenę. - Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja fura niby smark po ścianie!

— Jako żywo — dodał drugi kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą tkanką blizny. - Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem zaprawdę powiadam wam, napiłbym się piwa. Nie można raźniej jechać?

— Można — Lucienne odwróciła się na koźle. - Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę albo i dwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody czekając. Sami nie ujdziecie, a ja was przecie na plecy nie wezmę.

— Iście żal — wyszczerzył zęby Derkacz. - Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz. Plecowo, to znaczy się: od tylca. Ja tak lubię. A ty, panna?

— Ty kapcanie kulawy! — wrzasnęła Lucienne. - Ty capie śmierdzący! Ty…

Urwała, widząc, jak twarze wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną, trupią bladością.

— Matko — załkał któryś. - A tak niedaleczko było do domu…

— Przepadlim — powiedział Derkacz cicho i całkiem bez emocji. Po prostu stwierdzając fakt.