Выбрать главу

A mówili, przemknęło przez głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek. Że już ich wszystkich zabili. Że już, jak się wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.

Było sześciu konnych. Ale po uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu. Dwa wierzchowce niosły po parze jeźdźców. Wszystkie stąpały sztywno i arytmicznie, nisko spuszczając łby. Wyglądały marnie.

Lucienne westchnęła głośno.

Elfy zbliżyły się. Wyglądały jeszcze marniej niż konie.

Nic nie zostało z ich dumy, z ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności. Odzienie, zazwyczaj nawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte plamami. Włosy, ich duma i chluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem i zakrzepłą krwią. Ich wielkie oczy, zwykle pyszne pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.

Nic nie zostało z ich inności. Śmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się zwykli. Bardzo zwykli.

Przestali nawet budzić strach.

Przez chwilę Jarre sądził, że miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, nie zaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem. Że pozostanie po nich tylko ten zupełnie nieelfi, brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre znał aż nadto dobrze z lazaretów — zapach nędzy, moczu, brudu i jątrzących się ran.

Mijali ich, nie patrząc.

Nie wszyscy.

Elfka o ciemnych, długich, zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie. Siedziała w siodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku, wokół którego brzęczały i kłębiły się muchy.

— Toruviel — powiedział, odwracając się, jeden z elfów. - En'ca digne, luned.

Lucienne momentalnie zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz. Pojęła, na co elfka patrzy. Wieśniaczka, od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i spuchłym upiorem, widmem głodu. Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie. Wyciągnęła w stronę elfki chleb.

— En'ca digne, Toruviel — powtórzył elf. On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonej kurtki srebrne błyskawice brygady «Vrihedd».

Inwalidzi na wozie, do tej chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywieni magicznym zaklęciem. W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów, znalazły się, jak wyczarowane, ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki słoniny i kiełbasy.

A elfy po raz pierwszy od tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.

A Lucienne i Jarre byli pierwszymi ludźmi, którzy widzieli, jak elfka płacze. Jak krztusi się szlochem, nawet nie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez. Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle nie miały gruczołów łzowych.

— En'ca… digne — powtórzył łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.

A potem wyciągnął rękę i wziął chleb od Derkacza.

— Dziękuję ci — powiedział chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka. - Dziękuję ci, człowieku.

Po jakimś czasie, zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła lejcami. Wóz skrzypiał i turkotał. Wszyscy milczeli.

Było już dobrze na odwieczerz, gdy gościniec zaroił się od zbrojnych jeźdźców. Dowodziła nimi kobieta o zupełnie białych, krótko ostrzyżonych włosach, o złej, zaciętej twarzy zeszpeconej szramami, z których jedna przekreślała policzek od skroni po kącik ust, a potem druga podkówką obejmowała oczodół. Kobieta nie miała też dużej części prawej małżowiny usznej, a jej lewa ręka poniżej łokcia kończyła się skórzaną tuleją i mosiężnym hakiem, o który zaczepione były wodze.

Kobieta, mierząc ich złym okiem, pełnym zapiekłej mściwości spojrzeniem, pytała o elfy. O Scoia'tael. O terrorystów. O zbiegów, niedobitków komanda rozniesionego dwa dni temu nazad.

Jarre, Lucienne i inwalidzi, unikając wzroku białowłosej i jednorękiej kobiety, mówili, mamrocząc niewyraźnie, że nie, nikogo nie spotkali i nikogo nie widzieli.

Łżecie, myślała Biała Rayla, ta, która niegdyś była Czarną Raylą. Łżecie, wiem to. Łżecie z litości.

Ale to i tak nie ma znaczenia.

Bo ja, Biała Rayla, litości nie znam.

*****

— Hurraaaa, górą krasnoludy! Wiwat Barclay Els!

— Niech żyyyy-jąąąaą!

Novigradzki bruk huczał pod podkutymi buciorami wiarusów z Ochotniczego Hufu. Krasnoludy maszerowały typowym dla nich szykiem, w piątkach, sztandar z młotami powiewał nad kolumną.

— Niech żyje Mahakam! Vivant krasnoludy!

— Chwała im! Sława!

Nagle ktoś z tłumu zaśmiał się. Kilka osób zawtórowało. A za chwilę ze śmiechu ryczeli już wszyscy.

— To afront… — złapał powietrze hierarcha Hemmelfart. - To skandal… To niewybaczalne…

— Plugawi ludzie — syknął kapłan Willemer.

— Udawajcie, że nie widzicie — poradził spokojnie Foltest.

— Nie trzeba było skąpić im wiwendy — rzekła kwaśno Meve. - Ani odmawiać oprowiantowania.

Krasnoludzcy oficerowie zachowali powagę i formę, przed trybuną wyprężyli się i zasalutowali. Podoficerowie i żołnierze Ochotniczego Hufu wyrazili natomiast swą dezaprobatę wobec zastosowanych przez królów i hierarchę cięć budżetowych. Jedni, mijając trybunę, pokazywali królom zgięty łokieć, inni demonstrowali drugi ze swych ulubionych gestów — pięść ze sztywno wyprostowanym w górę środkowym palcem. Gest ten w kręgach akademickich nosił nazwę digitus infamis. Plebs zwał go dosadniej.

Pąsy na twarzach królów i hierarchy dowodziły, że znają obie nazwy.

— Nie trzeba było obrażać ich skąpstwem — powtórzyła Meve. - To ambitny narodek.

*****

Wyjec na Elskerdeg zawył, wycie przeszło w makabryczny zaśpiew. Nikt z siedzących przy ognisku nie odwrócił głowy.

Tym, kto po długim milczeniu odezwał się pierwszy, był Boreas Mun.

— Świat się zmienił. Sprawiedliwości stało się zadość.

— No, z tą sprawiedliwością to może przesada — uśmiechnął się lekko pielgrzym. - Zgodziłbym się jednak z tym, że świat dostosował się jakby do podstawowego prawa fizyki.

— Ciekawe — powiedział przeciągle elf — czy o tym samym prawie myślimy.

— Każda akcja — powiedział pielgrzym — powoduje reakcję.

Elf parsknął, ale było to parsknięcie dość życzliwe.

— Punkt dla ciebie, człowieku.

*****

— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena, ty, który byłeś cesarskim koronerem, wstań. Najwyższy Trybunał Wiecznego z łaski Wielkiego Słońca Imperium uznał cię winnym zarzucanych ci przestępstw i czynów nieprawych, a to: zdrady stanu i udziału w spisku mającym na celu zbrodniczy zamach na porządek ustawowy Imperium, a także na własną osobę Cesarskiego Majestatu. Wina twa, Stefanie Skellen, została potwierdzona i udowodniona, a Trybunał nie dopatrzył się okoliczności łagodzących. Jego Najjaśniejszy Majestat Imperatorski nie skorzystał zaś z prawa łaski.

— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena. Z sali rozpraw zostaniesz przewieziony do Cytadeli, skąd, gdy czas stosowny nadejdzie, zostaniesz wyprowadzony. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś stąpać po ziemi Cesarstwa, będziesz położony na włóczydło drewniane i na włóczydle tym końmi będziesz zawleczony na plac Tysiąclecia. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś oddychać powietrzem Cesarstwa, będziesz na placu Tysiąclecia ręką kata powieszony za szyję na szubienicy, między niebem a ziemią. I będziesz tam wisiał dopóty, dopóki nie umrzesz. Ciało twoje zostanie spalone, a popiół na cztery rozrzucony wiatry.

Stefanie Skellenie, synu Bertrama, zdrajco. Ja, przewodniczący Najwyższego Trybunału Imperium, skazując cię, po raz ostatni wypowiadam twoje imię. Od tej chwili niech będzie ono zapomniane.

*****

— Udało się! Udało! — krzyknął, wpadając do dziekanatu profesor Oppenhauser. - Udało się, panowie! Nareszcie! Nareszcie! A jednak to funkcjonuje! A jednak się kręci! Działa! To działa!

— Doprawdy? — spytał obcesowo i dość sceptycznie Jean La Voisier, profesor chemii, przez studentów nazywany Węglosmrodorem. - To być nie może! A co, ciekawość, działa?

— Wieczyste ruchadło!

— Perpetum mobile? — zaciekawił się Edmund Bumbler, sędziwy wykładowca zoologii. - W rzeczy samej? Nie przesadzacie, panie kolego?

— Ani trochę! - wrzasnął Oppenhauser i podskoczył po koziemu. - Ani krztyny! Działa! Ruchadło działa! Uruchomiłem i działa! Działa bez przerwy! Bez ustanku! Wieczyście! Na wieki wieków! Tego się nie da opowiedzieć, koledzy, to trzeba zobaczyć! Chodźcie do mej pracowni, żywo!

— Jem śniadanie — zaprotestował Węglosmrodór, ale jego protest utonął w gwarze i ogólnym podnieconym rozgardiaszu. Profesorowie, magistrowie i bakałarze w pośpiechu narzucali na togi płaszcze i delie, biegli ku wyjściu, wiedzeni przez wciąż wykrzykującego i gestykulującego Oppenhausera. Węglosmrodór pokazał im w ślad digitus infamis i wrócił do bułki z pasztetem.

Grupka uczonych, w marszu zasilana coraz to nowymi żądnymi ujrzenia owocu trzydziestoletnich wysiłków Oppenhausera, żywo pokonała dystans dzielący ich od pracowni słynnego fizyka. Już, już mieli otworzyć drzwi, gdy grunt drgnął nagle. Wyczuwalnie. Ba, silnie. Ba, bardzo silnie.

Był to wstrząs sejsmiczny, jeden z serii wstrząsów spowodowanych zniszczeniem przez czarodziejki warowni Stygga, kryjówki Vilgefortza. Fala sejsmiczna dotarła z dalekiego Ebbing aż tu, do Oxenfurtu.

Z brzękiem wyleciało kilkanaście szkiełek z witrażu na frontonie Katedry Sztuk Pięknych. Spadło z zabazgranego brzydkimi słowy cokołu popiersie Nicodemusa de Boot, pierwszego rektora uczelni. Spadł ze stołu kubek ziółek którymi Węglosmrodór popijał bułkę z pasztetem. Spadł z parkanowego platana student pierwszego roku fizyki, Albert Solpietra, który wlazł był na ów platan, by zaimponować studentkom medycyny.