Выбрать главу

A perpetum mobile profesora Oppenhausera, jego legendarne wieczyste ruchadło, ruchnęło się jeszcze raz i stanęło. Na amen.

I nigdy już nie udało się go ponownie uruchomić.

*****

— Niech żyją krasnoludy! Niech żyje Mahakam!

Co to za zbieranina jakaś, co to za szajki, myślał hierarcha Hemmelfart, drżącą ręką błogosławiąc defiladę. Komu tu się wiwatuje? Przekupni kondotierzy, obsceniczne krasnoludy, co to za autorament dziwaczny? Kto w końcu wygrał tę wojnę, oni czy my? No bogów, trzeba zwrócić królom na to uwagę. Gdy historycy i pisarze wezmą się do roboty, należy poddać ich wypociny cenzurze. Najemnicy, wiedźmini, płatni zbóje, nieludzie i wszelki inny podejrzany element ma zniknąć z kronik ludzkości. Ma zostać wykreślony, wymazany. Ani słowa o nich. Ani słowa.

I ani słowa tez o nim, pomyślał, zaciskając wargi i patrząc na Dijkstrę, obserwującego defiladę z wyraźnie znudzoną miną.

Trzeba będzie, pomyślał hierarcha, wydać królom polecenia w sprawie tego Dijkstry. Jego obecność jest obelgą dla przyzwoitych ludzi.

To bezbożnik i łotr. Niech zniknie bez śladu. I niech będzie zapomniany.

*****

Niedoczekanie twoje, purpurowy świętoszkowaty wieprzu, myślała Filippa Eilhart, bez wysiłku czytając intensywne myśli hierarchy. Chciałbyś rządzić, chciałbyś dyktować i wywierać wpływ? Chciałbyś rozstrzygać? Niedoczekanie. Rozstrzygać możesz wyłącznie w sprawach własnych hemoroidów, a i tam, we własnej twej dupie, twe rozstrzygnięcia niewiele będą znaczyły.

A Dijkstra zostanie. Tak długo, jak będzie mi potrzebny.

*****

Kiedyś popełnisz błąd, myślał kapłan Willemer, patrząc na lśniące, karminowe wargi Filippy. Kiedyś któraś z was popełni błąd. Zgubi was zadufanie, arogancja i pycha. Spiski, które knujecie. Niemoralność. Ohyda i perwersja, której się oddajecie, w której żyjecie. Wszystko wylezie na jaw, rozejdzie się smród grzechów waszych, gdy popełnicie błąd. Musi przyjść taka chwila.

A nawet jeśli błędu nie popełnicie, znajdzie się sposobność, by was czymś obarczyć. Spadnie na ludzkość jakieś nieszczęście, jakaś klęska, jakaś plaga, może zaraza albo epidemia… Wtedy winę zwali się na was. Was obarczy się winą, za to, że nie zdołałyście pladze zapobiec, za to, że nie zdołałyście usunąć jej skutków.

Wy będziecie wszystkiemu winne.

I wtedy rozpali się stosy.

*****

Stary pręgowany kocur, z racji umaszczenia zwany przez ludzi Rudzielcem, umierał. Umierał paskudnie. Tarzał się, prężył, drapał ziemię, wymiotował krwią i śluzem, wstrząsany konwulsjami. Miał do tego krwawą biegunkę. Miauczał, choć było to poniżej jego godności. Miauczał żałośnie, cicho. Szybko opadał z sił.

Rudzielec wiedział, dlaczego umiera. A przynajmniej domyślał się, co go zabiło.

Kilka dni temu do cintryjskiego portu zawinął dziwny frachtowiec, stary i bardzo brudny holk, zaniedbana krypa, wrak niemal. «Catriona», głosiły ledwie widoczne litery na dziobie holku. Liter tych Rudzielec — rzecz jasna — przeczytać nie umiał. Z dziwnej krypy, wykorzystując cumę, zlazł na keję szczur. Tylko jeden. Szczur był wyliniały, oparszywiały, nieruchawy. I nie miał jednego ucha.

Rudzielec zagryzł szczura. Był głodny, ale instynkt powstrzymywał go przez zjedzeniem paskudy. Ale kilka pcheł, wielkich, błyszczących pcheł, od których roiła się sierść gryzonia, zdołało przeleźć na Rudzielca i zadomowić się w jego futerku.

— Co jest z tym zatraconym kotem?

— Struł go ktoś pewnie. Albo zauroczył!

— Tfu, obrzydliwość! Ależ cuchnie, swołocz! Zabierz go przecz od schodów, kobieto!

Rudzielec wyprężył się i bezgłośnie otworzył zakrwawiony pyszczek. Nie czuł już kopnięć ani szturchnięć miotły, którymi gospodyni dziękowała mu właśnie za jedenaście lat łowienia myszy. Wykopany z podwórka, dogorywał w spienionym od mydlin i uryny rynsztoku. Dogorywał, życząc tym niewdzięcznym ludziom, by też zachorowali. By cierpieli tak samo, jak on.

Jego życzenie miało się spełnić niebawem. I to na wielką skalę. Na naprawdę wielką skalę.

Kobieta, która wykopała i wymiotła Rudzielca z podwórka, zatrzymała się, zadarła kieckę i podrapała się w łydkę pod kolanem. Swędziało.

Ugryzła ją pchła.

*****

Gwiazdy nad Elskerdeg mrugały intensywnie. Iskry z ogniska gasły na ich tle.

— Ani pokój cintryjski — powiedział elf — ani tym bardziej pompatyczna novigradzka defilada nie mogą być uważane za kamienie cezury i kamienie milowe. Cóż to bowiem są za pojęcia? Władza polityczna nie może tworzyć historii za pomocą aktów czy dekretów. Władza polityczna nie może również historii oceniać, wystawiać not ani szufladkować, chociaż w swej pysze żadna władza tej prawdy nie uzna. Jednym z jaskrawszych przejawów waszej ludzkiej arogancji jest tak zwana historiografia, próby wydawani opinii i ferowania wyroków, o jak wy to mówicie: "dziejach minionych". Jest to dla was, ludzi, typowe i wynika z faktu, że natura obdarzyła was efemerycznym, owadzim, mrówczym życiem, śmieszną średnią wieku poniżej setki. Wy zaś do swej owadziej egzystencji usiłujecie dopasowywać świat. A tymczasem historia jest procesem, który zachodzi nieprzerwanie i nigdy się nie kończy. Nie da się podzielić historii na odcinki, stąd dotąd, stąd dotąd, od daty do daty. Nie da się historii określić ani tym bardziej zmienić królewskim orędziem. Nawet jeśli wygrało się wojnę.

— Nie podejmuję dysputy filozoficznej — rzekł pielgrzym. - Jak się rzekło, człek ze mnie prosty i mało elokwentny. Ośmielę się jednak zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, krótkie jak u insektów życie chroni nas, ludzi, przed dekadencją, skłania do tego, by szanując życie, żyć intensywnie i twórczo, by wykorzystywać każdą chwilę życia i cieszyć się nią. Mówię i myślę jak człowiek, ale przecież tak samo myślały długowieczne elfy, idąc bić się i umierać w komandach Scoia'tael. Jeśli nie mam racji, proszę, by mnie poprawiono.

Pielgrzym odczekał stosowną chwilę, ale nikt go nie poprawił.

— Po drugie — podjął — wydaje mi się, że władza polityczna, choć niezdolna do zmieniania historii, może swymi działaniami wytworzyć całkiem niezłe złudzenie i pozór takiej zdolności. Władza ma po temu metody i instrumenty.

— O, tak — odrzekł elf, odwracając twarz. - Tu natrafiliście w sedno, panie pielgrzymie. Władza ma metody i instrumenty. Takie, z którymi nie sposób dyskutować.

*****

Galera stuknęła burtą o obrośnięte glonami i muszlami pale. Rzucono cumy. Rozbrzmiały krzyki, przekleństwa i komendy.

Darły się mewy łowiące odpadki, pływające po zielonej, brudnej wodzie portu. Nabrzeże roiło się od ludzi. Głównie umundurowanych.

— Koniec rejsu, panowie elfy — powiedział nilfgaardzki dowódca konwoju. - Jesteśmy w Dillingen. Wysiadka! Czekają tu już na was.

Fakt. Czekano na nich.

Żaden z elfów — a już z pewnością nie Faoiltiarna — nie dawał za grosz wiary zapewnieniom o sprawiedliwych sądach i amnestiach. Scoia'tael i oficerowie brygady «Vrihedd» nie mieli złudnych nadziei co do losu, jaki czeka ich za Jarugą. W większości pogodzili się z tym, przyjmowali to stoicko, z rezygnacją nawet. Nic, jak sądzili, nie mogło już ich zaskoczyć.

Mylili się.

Spędzono ich z galery, dzwoniących i brzęczących kajdanami, pognano na molo, potem na nabrzeże, w szpaler uzbrojonych żołdaków. Byli tam też i cywile, tacy, których bystre oczka migały szybko, skacząc od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki.

Selekcjonerzy, pomyślał Faoiltiarna. Nie pomylił się.

Na to, by jego pokiereszowana twarz została przegapiona, liczyć oczywiście nie mógł. I nie liczył.

— Pan Isengrim Faoiltiarna? Żelazny Wilk? Cóż za miła niespodzianka! Prosimy, prosimy!

Żołdacy wywlekli go ze szpaleru.

— Va fail! — krzyknął do niego Coinneach Dá Reo, rozpoznany i wyciągany przez innych, noszących ryngrafy z redańskim orłem. - Se'ved, se caerme dea!

— Zobaczycie się — syknął cywil, który wyselekcjonował Faoiltiarnę — ale chyba w piekle. Na niego już tam czekają, w Drakenborgu. Hola, stać! Czy to nie przypadkiem nie pan Riordain? Brać go!

Łącznie wyciągnięto ich trzech. Tylko trzech. Faoiltiarna zrozumiał i nagle — ku swemu zaskoczeniu — zaczął się bać.

— Va fail! — krzyknął do towarzyszy wyciągnięty z szeregu Angus Bri Cri, dzwoniąc okowami. - Va fail, fraeren!

Żołdak popchnął go brutalnie.

Nie poprowadzono ich daleko. Doszli tylko do jednej z szop blisko przystani. Tuż przy basenie portowym, nad którym kołysał się las masztów.

Cywil dał znak. Faoiltiarnę popchnięto pod słup, pod belkę, na którą zarzucono powróz. Do powroza zaczęto przywiązywać żelazny hak. Riordaina i Angusa posadzono na dwóch ustawionych na polepie zydlach.

— Panie Riordain, panie Bri Cri — powiedział zimno cywil. - Zostaliście objęci amnestią. Sąd postanowił okazać łaskę.

— Sprawiedliwości musi się jednak stać zadość — dodał, nie doczekawszy się reakcji. - A za to, by tak się stało, zapłaciły rodziny tych, których zamordowaliście, panowie. Wyrok zapadł.

Riordain i Angus nie zdążyli nawet krzyknąć. Od tyłu zarzucono im na szuje pętle, zdławiono, obalono razem z zydlami, powleczono po klepisku. Gdy skutymi rękami nadaremnie próbowali zerwać wrzynające się w ciało styki, oprawcy uklękli im na piersiach. Noże błysnęły i spadły, trysnęła krew. Teraz nawet pętle nie były w stanie zdusić ich krzyku, wizgu, który podnosił włosy na głowie.

Trwało to długo. Jak zawsze.