Выбрать главу

— Pański wyrok, panie Faoiltiarna — powiedział cywil, wolno odwracając głowę — został wyposażony w klauzulę dodatkową. Takie coś ekstra…

Faoiltiarna nie zamierzał czekać na coś ekstra. Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki. Straszliwy cios ciężkiego łańcucha obalił obu pilnujących go żołdaków. Faoiltiarna w skoku kopnął następnego w twarz, smagnął kajdanami cywila, runął wprost w zasnute pajęczyną okienko szopy, przeleciał przez nie razem z ramą i futryną, zostawiając na gwoździach krew i strzępy odzienia. Z hukiem wylądował na deskach mola. Przekoziołkował, przeturlał się i chlupnął w wodę, pomiędzy rybackie czółna i barkasy. Wciąż przykuty do prawego przegubu ciężki łańcuch ciągnął na dno. Faoiltiarna walczył. Ze wszystkich sił walczył o życie, na którym, jak jeszcze niedawno sądził, nie zależało mu w ogóle.

— Łap! — darli się wypadający z szopy żołdacy. - Łap! Zabij!

— Tam! — wrzeszczeli inni, nadbiegający molem. - Tam, gdzie wypłynął.

— Do łodzi!

— Strzelać! - zaryczał cywil, obiema dłońmi próbując zatrzymać krew, wartko płynącą z oczodołu. - Zabić!

Szczęknęły cięciwy kusz. Mewy poderwały się z wrzaskiem. Brudna zielona woda między barkasami zakipiała od bełtów.

*****

— Vivant! — defilada przeciągnęła się, tłum mieszkańców Novigradu zdradzał już objawy znużenia i chrypki. - Vivant! Niech żyją!

— Hurra!

— Sława królom! Sława!

Filippa Eilhart rozejrzała się, czy nikt nie nadstawia uszu, pochyliła się w stronę Dijkstry.

— O czym chcesz ze mną rozmawiać?

Szpieg też się rozejrzał.

— O zamachu na króla Vizimira dokonanym w lipcu ubiegłego roku.

— Słucham?

— Półelf, który dokonał tego morderstwa — Dijkstra jeszcze bardziej zniżył głos — bynajmniej nie był szaleńcem, Fil. I nie działał sam.

— Co ty mówisz?

— Ciszej — uśmiechnął się Dijkstra. - Ciszej, Fil.

— Nie nazywaj mnie Fil. Masz dowody? Jakie? Skąd?

— Zdziwiłabyś się, Fil, gdybym ci powiedział, skąd. Kiedy mogę spodziewać się audiencji, jaśnie wielmożna pani?

Oczy Filippy Eilhart były jak dwa czarne, bezdenne jeziora.

— Wkrótce, Dijkstra.

Dzwony biły. Tłum wiwatował ochryple. Wojsko defilowało. Płatki kwiatów, niby śnieg, pokrywały novigradzki bruk.

*****

— Wciąż piszesz?

Ori Reuven drgnął i zrobił kleks. Służył Dijkstrze od dziewiętnastu lat, ale nadal nie przyzwyczaił się do bezszelestnego poruszania się szefa, do jego zjawiania się nie wiadomo skąd i jakim sposobem.

— Dobry wieczór, khe, khe, wasza wielmoż…

— Ludzie z cienia — Dijkstra przeczytał stronę tytułową rękopisu, którą bezceremonialnie podniósł ze stołu. - Historia tajnych służb królewskich, pisana przez Oribasiusa Gianfranco Paolo Reuvena, magistra… Oj, Ori, Ori. Stary chłop, a takie głupstwa…

— Khe, khe…

— Przyszedłem się pożegnać, Ori.

Reuven popatrzył na niego zdziwiony.

— Widzisz, wierny druhu — ciągnął szpieg, nie czekając, aż sekretarz coś wykaszle — ja też jestem stary, a wychodzi na to, że też głupi. Powiedziałem jedno słowo do jednej osoby. Tylko jednej. I tylko jedno słowo. Było to jedno słowo za dużo i jedna osoba za dużo. Nadstaw uszu, Ori. Słyszysz ich?

Ori Reuven szeroko rozwierając zdumione oczy, przecząco pokręcił głową. Dijkstra milczał przez chwilę.

— Nie słyszysz — stwierdził po chwili. - A ja ich słyszę. We wszystkich korytarzach. Szczury biegają po tretogorskim grodzie, Ori. Idą tu. Nadchodzą na miękkich szczurzych łapkach.

*****

Zjawili się z cienia, z ciemności. Czarni, zamaskowani, zwinni jak szczury. Strażnicy i ochroniarze z anteszambrów padli bez jęków pod szybkimi ciosami sztyletów o wąskich, graniastych klingach. Krew ciekła po podłogach tretogorskiego zamku, rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie vengerberskie dywany.

Nadchodzili wszystkimi korytarzami, a za nimi zostawały trupy.

— Jest tam — powiedział jeden, wskazując. Głos tłumił czarny szal spowijający twarz aż po oczy. - Tam wszedł. Przez kancelarię, w której urzęduje Reuven, ten kaszlący dziad.

— Stamtąd nie ma wyjścia. - Oczy drugiego, będącego dowódcą, płonęły w otworach czarnej aksamitnej maski. - Komnata za kancelarią jest ślepa. Nie ma nawet okien.

— Wszystkie inne korytarze obstawione. Wszystkie drzwi i wszystkie okna. Nie może ujść. Jest w matni.

— Naprzód!

Drzwi ustąpiły pod kopnięciami. Błysnęły sztylety.

— Śmierć!!! Śmierć krwawemu katu!

— Khe, khe? — Ori Reuven podniósł znad papierów krótkowzroczne, załzawione oczy. - Słucham? Czym mogę, khe, khe, panom służyć?

Mordercy z rozpędu rozwalili drzwi do prywatnych komnat Dijkstry, obiegli je niczym szczury, penetrując wszystkie zakamarki. Poleciały na podłogę zrywane arrasy, obrazy i panele, sztylety pruły zasłony i tapiserie.

— Nie ma go! — wrzasnął jeden, wpadając do kancelarii. - Nie ma go!

— Gdzie? — charknął herszt, schylając się nad Orim, wiercąc go spojrzeniem z otworów czarnej maski. - Gdzie jest ten krwawy pies?

— Nie ma go — odrzekł spokojnie Ori Reuven. - Przecież sami widzicie.

— Gdzie on jest? Mów! Gdzie Dijkstra?

— Azali — kaszlnął Ori — jestem, khe, khe, stróżem brata mego?

— Zginiesz starcze!

— Jestem stary. Chory. I bardzo zmęczony. Khe, khe. Nie boję się ani was, ani waszych noży.

Mordercy wybiegli z komnaty. Znikli równie szybko, jak się pojawili.

Nie zabili Oriego Reuvena. Byli mordercami na rozkaz. A w ich rozkazach nie było o Orim Reuvenie najmniejszej wzmianki.

Oribasius Gianfranco Paolo Reuven, magister praw, spędził sześć lat w różnych więzieniach, bezustannie przesłuchiwany prze zmieniających się śledczych, pytany o przeróżne, często pozornie nie mające sensu rzeczy i sprawy.

Po sześciu latach zwolniono go. Był wówczas bardzo chory. Szkorbut odebrał mu wszystkie zęby, anemia włosy, jaskra wzrok, astma oddech. Palce obu rąk połamano mu na przesłuchaniach.

Na wolności żył niecały rok. Umarł w świątynnym przytułku. W nędzy. Zapomniany.

Rękopis księgi Ludzie z cienia, czyli historia tajnych służb królewskich zginął bez śladu.

*****

Niebo na wschodzie pojaśniało, nad wzgórzami wykwitła blada aureola, zapowiedź brzasku.

Przy ognisku od dłuższej chwili panowała cisza. Pielgrzym, elf i tropiciel w milczeniu patrzyli w dogorywający ogień.

Cisza panowała na Elskerdeg. Wyjący upiór poszedł sobie, znudziwszy się daremnym wyciem. Wyjący upiór musiał wreszcie zrozumieć, że trzej siedzący przy ognisku mężczyźni ostatnimi czasy widzieli zbyt wiele okropności, by przejmować się byle upiorem.

— Jeśli mamy razem wędrować — powiedział nagle Boreas Mun, patrząc w rubinowy żar ogniska — to porzućmy nieufność. Zostawmy za nami to, co było. Świat się odmienił. Przed nami nowe życie. Coś się skończyło, coś się zaczyna. Przed nami…

Urwał, kaszlnął. Nie był zwyczajny takich mów, bał się śmieszności. Ale jego towarzysze z przypadku nie śmiali się. Ba, Boreas wyczuł wręcz emanującą od nich życzliwość.

— Przed nami przełęcz Elskerdeg — dokończył pewniejszym głosem — a za przełęczą Zerrikania i Hakland. Przed nami daleka i niebezpieczna droga. Jeżeli mamy iść nią razem… Porzućmy nieufność. Jestem Boreas Mun.

Pielgrzym w kapeluszu z szerokim rondem wstał, prostując swą potężną postać, uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę. Elf wstał również. Jego makabrycznie zniekształcona twarz skrzywiła się dziwnie.

Uścisnąłwszy dłoń tropiciela, pielgrzym i elf wyciągnęli prawice ku sobie.

— Świat się odmienił — powiedział pielgrzym. - Coś się skończyło. Jestem… Sigi Reuven.

— Coś się zaczyna — elf skrzywił pobliźnioną twarz w czymś, co wedle wszelkich przesłanek było uśmiechem. - Jestem… Wolf Isengrim.

Uścisnęli sobie ręce, szybko, mocno, gwałtownie wręcz, przez moment wyglądało to bardziej na wstęp do walki niż na gest zgody. Ale tylko przez moment.

Polano w ognisku strzeliło iskrami, fetując zdarzenie radosnym fajerwerkiem.

— Niech mnie diabli — Boreas Mun uśmiechnął się szeroko — jeśli nie jest to początek pięknej przyjaźni.

*****

Rozdział jedenasty

…jako i inne Wierne, tak i Ś. Filipę spotwarzono, że przychodzi na zdradę królestwa, że judzi do tumultów i sedycyi, że lud burzy i przewrót knuje. Wilmeryusz, heretyk i sekciarz, arcykapłanem samozwańczo się mianujący, Ś. ująć kazał, do więzienia ciemnego i przykrego wtrącił i tam trapił chłodem i smrodem, wołając, by one grzechy na się kładła i by te wydała, które uczyniła. I pokazał Ś. Filipie naczynia różne do męczenia Wilmeryusz i groził bardzo, Ś. zaś jeno w gębę mu plunęła i w sodomii go obwiniła.

Kazał ją heretyk z szat zwlec i nagą wołowymi żyłami siec bez zmiłowania i pod paznokcie trzaski bić. I zasię pytał i wzywał, by wiary swej i Bogini się wyrzekła. Ale jeno rozśmiała się Ś. i poradziła jemu, aby się oddalił.

Dał ów tedy Ś. na katowni ciągnąć, po wszystkim ciele żelaznemi osękami i haki ostremi drapać i boki jej świecami smalić. Ale choć tak mordowana, Ś. w ciele śmiertelnem nieśmiertelną cierpliwość pokazowała. Aż kaci oni osłabli i z wielkim strachem odstąpili, ale Wilmeryusz groźnie onych upomniał i kazał, by dalej męczyli a rąk mocno przykładali. Jęli tedy Ś. Filipę blachami rozpalonemi palić, członki ze stawów wybijać i piersi niewieście targać kleszczami. I w tych mękach ona, nic nie wyznawszy, dokonała.