Выбрать главу

— Absolutnie nie.

Wiadomość, której szukali, znalazła Ciri.

I wówczas oznajmiła mu to, czego wiedźmin spodziewał się od dawna.

*****

— Jadę do Vengerbergu, Geralt — powtórzyła. - Nie rób takiej miny. Wiesz przecież, że muszę. Yennefer mnie wezwała. Ona czeka tam na mnie.

— Wiem.

— Ty jedziesz do Rivii, na to spotkanie, z którego wciąż robisz sekret…

— Niespodziankę — przerwał. - Niespodziankę, nie sekret.

— Niespodziankę, zgoda. Ja zaś załatwię w Vengerbergu, co należy, zabiorę Yennefer i będziemy obie w Rivii za sześć dni. Nie rób takiej miny, prosiłam cię. I nie żegnajmy się, jakby to było na wieki. To tylko sześć dni! Do zobaczenia.

— Do zobaczenia, Ciri.

— Rivia, ze sześć dni — powtórzyła raz jeszcze, obracając Kelpie.

Od razu poszła w cwał. Znikła bardzo szybko, a Geralt czuł, jak jakaś straszna, zimna, szponiasta łapa ściska mu żołądek.

— Sześć dni — powtórzył w zamyśleniu Jaskier. - Stąd do Vengerbergu i z powrotem do Rivii… Łącznie będzie blisko dwieście pięćdziesiąt mil… To jest niemożliwe, Geralt. Owszem, na tej jej czartowskiej klaczy, na której dziewczyna może podróżować z szybkością kuriera, trzy razy szybciej od nas, teoretycznie, bardzo teoretycznie, można w sześć dni pokonać taki dystans. Ale nawet ta diabelska klacz musi odpoczywać. A ta tajemnicza sprawa, którą Ciri ma do załatwienia, też przecież zajmie jakiś czas. A zatem niewykonalne jest…

— Dla Ciri — zacisnął usta wiedźmin — nie ma rzeczy niewykonalnych.

— Czyżby…

— To już nie jest ta dziewczyna, którą znałeś — przerwał mu ostro. - Nie ta.

Jaskier milczał długo.

— Mam dziwne uczucie…

— Zamilknij. Nic nie mów. Bardzo cię proszę.

*****

Maj się skończył. Zbliżał się nów, księżyc malał, był już bardzo wąziutki. Jechali ku górom widocznym n horyzoncie.

*****

Krajobraz był typowo powojenny. Wśród pól wyrastały ni z tego ni z owego mogiły i kurhany, wśród bujnej wiosennej trawy bielały czerepy i szkielety. Na przydrożnych drzewach wisieli wisielcy, przy drogach, czekając aż nędzarze osłabną, siedziały wilki.

Trawa nie rosła na czarnych połąciach, tam, którędy przeszły pożary.

Wsie i osady, po których zostały tylko okopcone kominy, odbudowały się, rozbrzmiewały stukiem młotków i rzężeniem pił. Opodal ruin baby dziurawiły spaloną ziemię motykami. Niektóre, potykając się, ciągnęły brony i pługi, a parciane szleje wrzynały im się w wychudłe ramiona. W wyoranych bruzdach dzieci polowały na pędraki i glisty.

— Mam niejasne odczucie — rzekł Jaskier — że coś tu jest nie tak, jak powinno być. Czegoś tu brakuje… Nie odnosisz takiego wrażenia, Geralt?

— Hę?

— Coś tu nie jest normalne.

— Nic tu nie jest normalne, Jaskier. Nic.

*****

Nocą, ciepłą, czarną i bezwietrzną, rozjaśnianą dalekimi migotnięciami błyskawic i niespokojną pomrukami gromów, biwakujący Geralt i Jaskier zobaczyli, jak horyzont na zachodzie zakwita czerwoną łuną pożaru. Nie było to daleko — wiatr, który się zerwał, przyniósł swąd dymu. Wiatr przyniósł też strzępy dźwięków. Słyszeli — chcąc nie chcąc — ryk mordowanych, wycie kobiet, zuchwały i triumfalny wrzask bandy.

Jaskier nic nie mówił, ale co i rusz ze strachem rzucał na wiedźmina okiem.

Ale wiedźmin nawet nie drgnął, nawet nie odwrócił głowy. A twarz miał jak ze spiżu.

Rano ruszyli w dalszą drogę. Na wznoszącą się na lasem smużkę dymu nawet nie patrzyli.

A później napotkali kolumnę osadników.

*****

Szli długim szeregiem. Wolno. Nieśli malutkie tobołeczki. Szli w zupełnej ciszy. Mężczyźni, chłopcy, kobiety, dzieci. Szli bez sarkania, bez płaczu, bez słowa skargi. Bez krzyków, bez rozpaczliwego zawodzenia.

Krzyk i rozpacz były w ich oczach. Pustych oczach ludzi skrzywdzonych. Ograbionych, zbitych, wypędzonych.

— Kto to? — Jaskier nie przejął się wrogością wyzierającą z oczu nadzorującego przemarsz oficera. - Kogo tak pędzicie?

— To Nilfgaardczycy — odburknął z wysokości swego siodła podnamiestnik, rumiany szczeniak liczący sobie góra osiemnaście wiosen. - Nilfgaardzcy osadnicy. Przyleźli na nasze ziemie jak karaluchy! To ich jak karaluchy wymiatamy. Tak w Cintrze postanowiono i tak w traktacie pokojowym napisano.

Pochylił się, splunął.

— A ja — podjął, patrząc na Jaskra i wiedźmina wyzywająco — gdyby to ode mnie zależało, to bym ich stąd żywymi nie wypuścił, padalców.

— A ja — odezwał się przeciągle podoficer z siwym wąsem, patrząc na swego dowódcę wzrokiem dziwnie wypranym z szacunku — gdyby to odemnie zależało, to bym ich w pokoju zostawił na ich farmach. Nie wypędzałbym z kraju dobrych rolników. Cieszyłbym się, że mi rolnictwo prosperuje. Że jest co żreć.

— Głupiście, wachmistrzu, jak but — warknął namiestnik. - To Nilfgaard! Nie nasz język, nie nasza kultura, nie nasza krew. Rolnictwem byśmy się cieszyli, a żmiję na sercu hodowali. Zdrajców, cios w plecy zadać gotowych. Myślicie może, że między nami i Czarnymi już na wieki zgoda? Nie, niechże idą, skąd przyszli… Hej, żołnierze! Tam jeden ma wózek! Odebrać mu, żywo!

Rozkaz wykonano nader gorliwie. Przy użyciu nie tylko pałek i pięści, ale i obcasów.

Jaskier chrząknął.

— A wam co, coś nie w smak może? — smarkacz podnamiestnik zmierzył go spojrzeniem. - Możeście nilfgaardofil?

— Bogowie uchowajcie — przełknął ślinę Jaskier.

Wiele mijających ich pustookich, idących jak automaty kobiet i dziewcząt miało podartą przyodziewę, opuchłe i posiniaczone twarze, uda i łydki poznaczone wężykami krwi. Wiele trzeba było podtrzymywać, by mogły iść. Jaskier spojrzał na twarz Geralta i zaczął się bać.

— Czas nam w drogę — wymamrotał. - Bywajcie, panowie żołnierze.

Podnamiestnik nawet nie odwrócił głowy, pochłonięty wypatrywaniem, czy aby któryś z osadników nie niesie bagażu większego, niż ustalony pokojem cintryjskim.

Kolumna osadników szła.

Usłyszeli wysokie, rozpaczliwe, pełne bólu krzyki kobiety.

— Geralt, nie — jęknął Jaskier. - Nic nie rób, błagam… Nie mieszaj się…

Wiedźmin odwrócił ku niemu twarz, a Jaskier tej twarzy nie znał.

— Mieszać się? - powtórzył. - Interweniować? Ratować kogoś? Nadstawiać karku dla jakichś szlachetnych pryncypiów czy idei? O nie, Jaskier. Już nie.

*****

Którejś nocy, niespokojnej, rozjaśnianej dalekimi błyskawicami, wiedźmina znowu rozbudził sen. Tym razem też nie był pewien, czy z jednego koszmaru nie trafił wprost w drugi.

Znowu nad resztkami ogniska unosiła się pulsująca jasność, płosząca konie, znowu w jasności było zamczysko, czarne kolumnady, stół, zasiadające za nim kobiety.

Dwie kobiety nie siedziały, lecz stały. Czarno-biała i szaro-szara.

Yennefer i Ciri.

Wiedźmin jęknął przez sen.

*****

Yennefer miała rację, gdy dość kategorycznie odradzała jej strój męski. Ubrana jak chłopak, Ciri czułaby się głupio teraz, tu, na tej sali, wobec tych szykownych i skrzących się od biżuterii kobiet. Była rada, że dała się ustroić w kombinację czerni i szarości, pochlebiało jej, gdy czuła pełne aprobaty spojrzenia na swoich porozcinanych bufiastych rękawkach i wysokiej talii, na aksamitce z małą brylantynową broszką w kształcie róży.

— Prosimy bliżej.

Ciri wzdrygnęła się lekko. Wcale nie tylko na dźwięk tego głosu. Yennefer, jak się okazywało, miała rację jeszcze w jednym — odradzała dekolt. Ciri uparła się jednak i teraz miała wrażenie, że przeciąg wręcz hula jej po piersiach, a cały biust, aż po pępek niemal, pokryty ma gęsią skórką.

— Jeszcze bliżej — powtórzyła ciemnowłosa i ciemnooka kobieta, którą Ciri znała, pamiętała z wyspy Thanedd. I choć Yennefer powiedziała jej, kogo zastaną w Montecalvo, opisała je wszystkie i nauczyła wszystkich imion, tę kobietę Ciri momentalnie zaczęła w myślach tytułować Panią Sową.

— Witamy — powiedziała Pani Sowa — w Loży Montecalvo. Panno Ciri.

Ciri skłoniła się tak, jak poleciła Yennefer, grzecznie, ale bardziej po męsku, bez panieńskiego dygu, bez skromnego i poddańczego spuszczania oczu. Uśmiechem odpowiedziała na szczery i miły uśmiech Triss Merigold, nieco głębszym skinieniem głowy na przyjazne spojrzenie Margarity Laux-Antille. Wytrzymała pozostałych osiem spojrzeń, choć były jak wiercące świdry. Jak kłujące ostrza dzid.

— Proszę siadać — skinęła monarszym iście gestem Pani Sowa. - Nie, nie ty, Yennefer! Tylko ona. Ty, Yennefer, nie jesteś zaproszonym gościem, lecz wezwaną do osądzenia i ukarania winowajczynią. Dopóki Loża nie zdecyduje o twym losie, będziesz stać.

Dla Ciri w okamgnieniu skończył się protokół.

— Wobec tego ja równierz będę stać — powiedziała bynajmniej nie cicho. - Ja równierz nie jestem tu żadnym gościem. Mnie też wezwano, by oznajmić mi mój los. To po pierwsze. A po drugie, los Yennefer to mój los. Co ona, to i ja. Tego się nie da rozerwać. Z całym szacunkiem.

Margarita Laux-Antille uśmiechnęła się, patrząc jej w oczy. Skromna, elegancka, o lekko haczykowatym nosie, mogąca być tylko Nilfgaardką, Assire var Anahid, pokiwała głową, bębniąc lekko palcami po blacie stołu.

— Filippo — odezwała się kobieta z szyją okręconą boa ze srebrnych lisów. - Nie musimy, jak mi się zdaje, być aż tak pryncypialne. Przynajmniej nie dziś, nie w tej chwili. To jest okrągły stół Loży. Przy nim zasiadamy jako równe. Nawet jeśli ma się nas sądzić. Sądzę, że możemy wszystkie zgodzić się co do tego, by…

Nie dokończyła, powiodła wzrokiem po pozostałych czarodziejkach. Te zaś z kolei, skinieniami głów wyrażały zgodę — Margarita, Assire, Triss, Sabrina Glevissig, Keira Metz, obie piękne elfki. Tylko druga Nilfgaardka, kruczowłosa Fringilla Vigo, siedziała nieruchomo, blada bardzo, nie odrywając oczu od Yennefer.