Włączyła się do inkantacji. Krzyczały we dwie.
Tłum przez chwilę gapił się na nie, ale rychło ochłonął. Wokół czarodziejek znowu zaświszczały kamienie. Tuż obok skroni Triss przeleciał ciśnięty oszczep. Triss nawet nie drgnęła.
To w ogóle nie działa, pomyślała Yennefer, nasz czar w ogóle nie działa. Nie mamy szans, by wyskandować coś tak skomplikowanego, jak Piorun Alzura. Alzur, jak się twierdzi, miał głos jak dzwon i dykcję oratora. A my piszczymy i bełkoczemy, plączemy słowa i melodykę…
Była gotowa przerwać zaśpiew, skoncentrować resztkę sił na jakimś innym zaklęciu, zdolnym albo teleportować je obie, albo poczęstować szarżujący motłoch — choćby tylko na ułamek sekundy — czymś nieprzyjemnym. Ale okazało się, że nie ma potrzeby.
Niebo ściemniało nagle, nad miastem zakłębiły się chmury. Zrobiło się diabelnie mroczno. I powiało zimnem.
— Jej — stęknęła Yennefer. - Zdaje się, żeśmy narozrabiały.
— Niszczące Gradobicie Merigold — powtórzyła Nimue. - W zasadzie nielegalnie używa się tej nazwy, czar nigdy nie był rejestrowany, bo po Triss Merigold nikomu nie udało się go powtórzyć. Z prozaicznych powodów. Triss miała wówczas skaleczone usta i mówiła niewyraźnie. Złośliwcy twierdzą nadto, że język plątał się jej ze strachu.
— W to — wydęła wargi Condwiramurs — trudno akurat uwierzyć, przykładów męstwa i odwagi czcigodnej Triss nie brakuje, niektóre kroniki nazywają ją nawet Nieulękłą. Ale ja chciałam zapytać o coś innego. Jedna z wersji legendy głosi, że Triss nie była sama na Rivskim Wzgórzu. Że była tam z nią Yennefer.
Nimue patrzyła na akwarelę przedstawiającą czarne, strome, ostre jak nóż wzgórze na tle podświetlonych, granatowych chmur. Na szczycie wzgórza widniała smukła sylwetka kobiety z rozpostartymi rękoma i rozburzonymi włosami.
Z pokrywającej powierzchnię wody mgły dobiegał rytmiczny stukot wioseł łodzi Króla Rybaka.
— Jeśli ktokolwiek był tam z Triss — powiedziała Pani Jeziora — to nie przetrwał w wizji artysty.
— Oj, narobiło się — powtórzyła Yennefer. - Uważaj, Triss!
Z kłębiącej się nad Rivią czarnej chmury momentalnie runął na miasto grad, graniaste lodowe kulki wielkości kurzego jaja. Biły tak gęsto, że cały placyk momentalnie pokryła gruba ich warstwa. Ciżba zakotłowała się, ludzie padali, zakrywając głowy, wpełzali jedni pod drugich, uciekali, przewracając się, tłoczyli w bramach i podsieniach, kulili pod murami. Nie wszystkim się to udawało. Niektórzy zostawali, leżeli jak ryby na lodzie, który gęsto farbowała krew.
Grad walił tak, że dygotała i groziła pęknięciem magiczna tarcza, którą Yennefer w ostatniej niemal chwili zdołała wyczarować im nad głowami. Innych zaklęć nawet nie próbowała. Wiedziała, że tego, co narobiły, zatrzymać się nie da, że przypadkiem rozpętały żywioł, który musi się wyszaleć, że wyzwoliły siłę, która musi się przesilić. I wkrótce się przesili.
Taką miała przynajmniej nadzieję.
Łysnęło, raptownie huknął grom, przeciągle, z trzaskiem. Aż zadygotała ziemią. Grad prał o dachy i bruk, wokół leciały drobiny rozpryskujących się gradzin.
Niebo przejaśniało nieco. Błysnęło słońce, przebijający się przez chmurę promień chlasnął miasto jak kańczug. Z gardła Triss wyrwało się coś, ni to jęk, ni to szloch.
Grad padał wciąż jeszcze, tłukł, pokrywał placyk grubą warstwą lodowych kulek lśniących jak brylanty. Ale gradziny padały już rzadziej i słabiej, Yennefer poznała to po zmianie odgłosu łomotu o magiczną tarczę. A potem grad przestał padać. Od razu. Jak nożem uciął. Na placyk wpadli zbrojni, podkute kopyta zachrupotały na lodzie. Motłoch ryczał i uciekał, smagany nahajami, tłuczony drzewcami i włóczni i płazami mieczy.
— Brawo, Triss — wychrypiała Yennefer. - Nie wiem, co to było… Ale ładnie ci to wyszło.
— Było czego bronić — wychrypiała Triss Merigold. Bohaterka ze wzgórza.
— Zawsze jest. Biegnijmy, Triss. Bo to chyba jeszcze nie koniec.
To był już koniec. Grad, który czarodziejki spuściły na miasto, ochłodził gorące głowy. Na tyle, by wojsko odważyło się uderzyć i zaprowadzić porządek. Wcześniej żołnierze bali się. Wiedzieli, czym grozi atak na rozbestwioną tłuszczę, na upojony krwią i mordem motłoch, który nie boi się niczego i nie cofa przed niczym. Eksplozja żywiołu poskromiła jednak okrutną wielogłową bestię, a szarża wojska dokonała reszty.
Grad poczynił w mieście straszliwe spustoszenia. I oto człowiek, który przed chwilą zatłukł krasnoludzką kobietę za pomocą orczyka, a głowę jej dziecka roztrzaskał o mur, teraz szlochał, teraz płakał, teraz łykał łzy i smarki, patrząc na to, co zostało z dachu jego domu.
W Rivii zapanował spokój. Gdyby nie blisko dwieście zmasakrowanych trupów i kilkanaście spalonych domostw, można by pomyśleć, że nic się nie stało. W dzielnicy Wiązowo, nad samym jeziorem Loc Eskalott, nad którym niebo zapłonęło przepięknym łukiem tęczy, wierzby płaczące ślicznie odbijały się w gładkiej niczym lustro wodzie, ptaki wznowiły śpiew, pachniało mokrym listowiem. Wszystko tu wyglądało sielankowo.
Nawet leżący w kałuży krwi wiedźmin, nad którym klęczała Ciri.
Geralt był nieprzytomny i biały jak wapno. Leżał nieruchomo, ale gdy stanęły nad nim, zaczął kasłać, charczeć, pluć krwią. Zaczął się trząść, dygotać tak, że Ciri nie mogła go utrzymać. Yennefer uklękła obok. Triss widziała, że ręce jej drżą. Sama nagle poczuła się słaba jak dziecko, w oczach jej pociemniało. Ktoś podtrzymał ją, ocalił przed upadkiem. Poznała Jaskra.
— To wcale nie działa — usłyszała tchnący rozpaczą głos Ciri. - Twoja magia w ogóle go nie leczy, Yennefer.
Przybyłyćmy… — Yennefer z trudem poruszała wargami. - Przybyłyśmy za późno.
— Twoja magia nie działa — powtórzyła Ciri, jak gdyby nie słysząc jej. - To co ona jest warta, ta cała wasza magia?
Masz rację, Ciri, pomyślała Triss, czując, jak coś ściska jej krtań. Umiemy wywoływać gradobicia, a nie umiemy odpędzić śmierci. Choć z pozoru to drugie jest łatwiejsze.
— Posłaliśmy po medyka — powiedział chrapliwie stojący obok Jaskra krasnolud. - Ale coś go nie widać…
— Jest za późno na medyka — powiedziała Triss, sama się dziwiąc spokojowi swego głosu. - On kona.
Geralt zadygotał raz jeszcze, wykaszlnął krew, wyprężył się i znieruchomiał. Podtrzymujący Triss Jaskier westchnął z rozpaczą, krasnolud zaklął. Yennefer zajęczała, twarz zmieniła jej się nagle, skurczyła i zbrzydła.
— Nie ma nic bardziej żałosnego — powiedziała ostro Ciri — niż płacząca czarodziejka. Sama mnie tego uczyłaś. Ale ty teraz jesteś żałosna, naprawdę żałosna, Yennefer. Ty i twoja magia, która do niczego się nie nadaje.
Yennefer nie odpowiedziała. Trzymała oburącz bezwładną i lecącą przez ręce głowę Geralta, łamiącym się głosem powtarzała zaklęcia. Po jej dłoniach, po policzkach i czole wiedźmina tańczyły sine iskierki i trzeszczące ogniki. Triss wiedziała, ile energii kosztują takie zaklęcia. Wiedziała też, że te zaklęcia w niczym tu nie pomogą. Była więcej niż pewna, że bezsilne okazałyby się nawet zaklęcia wyspecjalizowanych uzdrowicielek. Było za późno. Czary Yennefer tylko ją wyczerpywały. Triss dziwiła się nawet, że czarnowłosa czarodziejka tak długo to wytrzymuje.
Przestała się dziwić, bo Yennefer zamilkła w połowie kolejnej magicznej formuły i osunęła się na bruk obok wiedźmina.
Jeden z krasnoludów znowu zaklął. Drugi stał ze spuszczoną głową. Jaskier, wciąż trzymający Triss, pociągnął nosem.
Zrobiło się nagle bardzo zimno. Powierzchnia jeziora zadymiła jak kocioł czarownic, zasnuła się oparem. Mgła rosła szybko, kłębiła się nad wodą, falami wychodziła na ląd, spowijając wszystko białym, gęstym mlekiem, w którym cichły i marły dźwięki, w którym ginęłty kształty, rozmazywały się formy.
— A ja — powiedziała wolno Ciri, ciągle klęcząc na skrwawionym bruku — kiedyś wyrzekłam się mojej mocy. Gdybym się nie wyrzekła, tobym go teraz ocaliła. Wyleczyłabym go, wiem to. Ale jest za późno. Wyrzekłam się i teraz nic nie mogę zrobić. To jest tak, jakbym to ja bo zabiła.
Ciszę przerwało najpierw głośne rżenie Kelpie. Potem zduszony okrzyk Jaskra.
Wszyscy osłupieli.
Z mgły wyłonił się biały jednorożec, biegnąc leciutko, zwiewnie i bezszelestnie, z wdziękiem unosząc kształtną głowę. W tym akurat nie było nic niecodziennego, wszyscy znali legendy, a te zgodne były co do tego, że jednorożce biegają leciutko, zwiewnie i bezszelestnie, a głowy unoszą z sobie tylko właściwym wdziękiem. Jeśli coś było dziwne, to to, że jednorożec biegł po powierzchni jeziora, a woda nawet się nie zmarszczyła.
Jaskier jęknął, tym razem w podziwie. Triss poczuła, jak ogarnia ją wzruszenie. Euforia.
Jednorożec zastukał kopytami po kamieniach kulwaru. Wstrząsnął grzywą. Zarżał przeciągle, melodyjnie.
— Ihuarraquax — powiedziała Ciri. - Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
Jednorożec podszedł bliżej, zarżał znowu, grzebnął kopytem, silnie uderzył nim o bruk. Pochylił głowę. Sterczący z jego wyklepionego czoła róg zapłonął nagle ostrym światłem, blaskiem, który na moment rozproszył mgłę.
Ciri dotknęła rogu.
Triss krzyknęła głucho, widząc, jak oczy dziewczyny rozjarzają się nagle mlecznym żarem, jak całą ją otacza płomienna aureola. Ciri nie słyszała jej, nie słyszała nikogo. Jedną ręką wciąż trzymała róg jednorożca, drugą skierowała w stronę nieruchomego wiedźmina. Z jej palców popłynęła wstęga migotliwej i żarzącej się jak lawa jasności.
Nikt nie potrafił ocenić, jak długo to trwało. Bo to było nierealne.