Jak sen.
Jednorożec, rozmazując się niemal w gęstniejącej mgle, zarżał, uderzył kopytem, kilkakrotnie machnął głową i rogiem, jak gdyby wskazywał na coś. Triss spojrzała. Pod baldachimem zwisających nad jeziorem wierzbowych gałęzi zobaczyła na wodzie ciemny kształt. To była łódź.
Jednorożec wskazał rogiem raz jeszcze. I zaczął szybko znikać we mgle.
— Kelpie — powiedziała Ciri. - Idź z nim.
Kelpie zachrapała. Zatargała łbem. Posłusznie poszła za jednorożcem. Podkowy przez chwilę dzwoniły po bruku. Potem dźwięk ten urwał się raptownie. Jak gdyby klacz uleciała, znikła, zdematerializowała się.
Łódź była przy samym brzegu, w chwilach, gdy mgła rozwiewała się, Triss widziała ją już dokładnie. Była to prymitywnie sklecona barką, niezgrabna i kanciasta jak wielkie świńskie koryto.
— Pomóżcie mi — powiedziała Ciri. Głos miała pewny i zdecydowany.
Początkowo nikt nie wiedział, o co dziewczynie chodzi, jakiej pomocy oczekuje. Pierwszy połapał się Jaskier. Może dlatego, że znał tę legendę, że czytał kiedyś jedną z jej upoetycznionych wersji. Wziął na ręce wciąż nieprzytomną Yennefer. Zdziwił się, jak jest drobna i lekka. Przysiągłby, że ktoś pomaga mu ją dźwigać. Przysiągłby, że czuje obok swego ramienia bark Cahira. Kątem oka złowił mignięcie płowego warkocza Milvy. Gdy składał czarodziejkę w łodzi, przysiągłby, że widział podtrzymujące burtę dłonie Angouleme.
Krasnoludy uniosły wiedźmina, pomogła im Triss, podtrzymując mu głowę. Yarpen Zigrin aż zamrugał oczami, przez sekundę widział bowiem obu braci Dahlbergów. Zoltan Chivay przysiągłby, że w złożeniu wiedźmina w łodzi pomagał mu Caleb Stratton. Triss Merigold głowę by dała, że czuje perfumy Lytty Neyd, nazywanej Koral. A przez moment widziała wśród oparu jasne, żółtozielone oczy Coëna z Kaer Morhen.
Takie to figle płatała zmysłom ta mgła, gęsta mgła znad jeziora Eskalott.
— Gotowe, Ciri — powiedziała głucho czarodziejka. - Twoja łódź czeka.
Ciri odgarnęła włosy z czoła, pociągnęła nosem.
— Przeproś panie z Montecalvo, Triss — powiedziała. - Ale nie może być inaczej. Ja nie mogę zostać, gdy Geralt i Yennefer odchodzą. Po prostu nie mogę. One powinny to zrozumieć.
— Powinny.
— Żegnaj więc, Triss Merigold. Bywaj, Jaskier. Bywajcie wszyscy.
— Ciri — szepnęła Triss. - Siostrzyczko… Pozwól mi popłynąć z wami…
— Sama nie wiesz, o co porosisz, Triss.
— Czy cię jeszcze kiedyś…
— Na pewno — przerwała zdecydowanie.
Weszła do łodzi, która zakołysała się i natychmiast zaczęła odpływać. Niknąć we mgle. Stojący na brzegu nie słyszeli najmniejszego plusku, nie widzieli fal ani ruchu wody. Jakby to nie była łódź, ale widmo.
Przez bardzo krótką chwilę widzieli jeszcze drobną i zwiewną sylwetkę Ciri, widzieli, jak długą tyką odpycha się od dna, jak jeszcze ponagla i tak już szybko sunącą barkę.
A potem była już tylko mgła.
Skłamała mi, pomyślała Triss. Nie zobaczę jej już nigdy. Nie zobaczę jej, bo.. Vaesse deireadh aep eigean. Coś się kończy…
— Coś się skończyło — powiedział zmienionym głosem Jaskier.
— Coś się zaczyna — zawtórował mu Yarpen Zigrin.
Skądś od strony miasta głośno zapiał kogut.
Mgła szybko zaczęła się unosić.
Geralt otworzył oczy drażnione przez powieki grą światłocienia. Zobaczył nad sobą liście, kalejdoskop migoczących w słońcu liści. Zobaczył ciężkie od jabłek gałęzie.
Na skroni i policzku czuł delikatny dotyk palców. Palców, które znał. Które kochał tak, że aż bolało.
Bolał też brzuch, pierś, bolały żebra, a ciasny gorset bandaża dobitnie przekonywał, że miasto Rivia i trójzębne widły nie były sennym koszmarem.
— Leż spokojnie, mój ukochany — powiedziała łagodnie Yennefer. - Leż spokojnie. Nie ruszaj się.
— Gdzie jesteśmy, Yen?
— Czy to ważne? Jesteśmy razem. Ty i ja.
Śpiewały ptaki, dzwońce albo drozdy. Pachniały trawy, zioła, kwiaty. Jabłka.
— Gdzie jest Ciri?
— Odeszła.
Zmieniła pozycję, delikatnie wyzwoliła ramię spod jego głowy, położyła się obok na trawie tak, by móc patrzeć mu w oczy. Patrzyła na niego zachłannie, jak gdyby chciała się nasycić widokiem, jak gdyby chciała się napatrzeć na zapas, na całą wieczność. Patrzył równierz, a tęsknota dławiła mu gardło.
— Byliśmy z Ciri na łodzi — przypomniał sobie. - Na jeziorze. Potem na rzece. Na rzece o silnym nurcie. We mgle.
Jej palce odnalazły jego rękę, ścisnęły silnie.
— Leż spokojnie, mój ukochany. Leż spokojnie. Jestem przy tobie. To nieważne, co się wydarzyło, nieważne gdzie byliśmy. Teraz jestem przy tobie. I nigdy już cię nie opuszczę. Nigdy.
— Kocham cię, Yen.
— Wiem.
— Tym niemniej — westchnął — chciałbym wiedzieć, gdzie jesteśmy.
— Ja też — powiedziała Yennefer, cicho i nie od razu.
— I to — spytał po chwili Galahad — jest koniec tej historii?
— Skądże znowu — zaprotestowała Ciri, pocierając stopą o stopę, ścierając wyschnięty piasek, który przywarł do jej palców i podeszew. - Chciałbyś, by opowieść tak się kończyła? Akurat! Ja bym nie chciała!
— Cóż więc było dalej?
— Normalnie — parsknęła. - Pobrali się.
— Opowiedz.
— Aaa, co tu jest do opowiadania? Było huczne weselisko. Wszyscy się zjechali, Jaskier, matka Nenneke, Iola i Eurneid, Yarpen Zigrin, Vesemir, Eskel… Coë, Milva, Angouleme… I moja Mistle… I ja tam byłam, miód i wino piłam. A oni, znaczy się Geralt i Yennefer, mieli później własny dom i byli szczęśliwi, bardzo, bardzo szczęśliwi. Jak to w bajce. Rozumiesz?
— Dlaczego płaczesz, o, Pani Jeziora?
— Wcale nie płaczę. Oczy łzawią mi od wiatru. I tyle! Milczeli długo, patrząc, jak rozpalona do czerwoności kula słońca dotyka szczytów gór.
— W samej rzeczy — przerwał wreszcie ciszę Galahad — wielce dziwna to była historia, oj, dziwna. Iście, pani Ciri, niesamowity jest świat, z którego przybyłaś.
Ciri głośno pociągnęła nosem.
— Taak — podjął Galahad, odchrząknąłwszy kilka razy, trochę zdeprymowany jej milczeniem. - Ale i tutaj, u nas, też zdarzają się zadziwiające przygody. Weźmy choćby, co przydarzyło się panu Gowainowi z Zielonym Rycerzem… Albo memu stryjowi, panu Borsowi, i panu Tristanowi… Uważasz otóż, pani Ciri, pan Bors i pan Tristan wyruszyli razu pewnego na zachód, ku Tintagelowi. Droga ich wiodła przez lasy dzikie i groźne. Jadą, jadą, patrzą, stoi biała łani, a obok pani, czarno odziana, iście czarniejszej czerni i na marach nie ujrzysz. A piękna ta pani, że piękniejszej w całym świecie nie obaczysz, no, chyba żeby królowa Ginewra… Ujrzała rycerzy owa pani, stojąca podle łani, ręką skinęła i w takie do nich odezwała się…
— Galahad.
— Słucham?
— Zamilknij.
Zakasłał, zachrząkał, zamilkł. Milczeli oboje, patrząc na słońce. Milczeli bardzo długo.
— Pani Jeziora?
— Prosiłam, być mnie tak nie nazywał.
— Pani Ciri?
— Słucham.
— Pojedź ze mną do Kamelotu, o, pani Ciri. Król Artur, zobaczysz, okaże ci honor i szacunek… Ja zaś… Ja będę cię zawsze kochał i czcił…
— Wstań z kolan, zaraz! Albo nie. Jeśli już tam jesteś, rozetrzyj mi stopy. Okropnie mi zziębły. Dziękuję. Milutki jesteś. Mówiłam: stopy! Stopy kończą się na kostkach!
— Pani Ciri?
— Cały czas tu jestem.
— Słońce ku zachodowi się chyli…
— Prawda — Ciri dopięła klamry butów, wstała. - Kulbaczmy konie, Galahadzie. Jest w okolicy jakieś miejsce, gdzie można będzie przenocować? Ha, widzę po twojej minie, że znacz te tereny tak samo, jak i ja. Ale nic to, ruszajmy w drogę, jeśli nawet przyjdzie spać pod gołym niebem, to gdzieś dalej, w lesie. Od tego jeziora ciągnie… Czemu tak patrzysz?
— Aha — domyśliła się, widząc, jak pokraśniał. - Uśmiecha ci się nocleg pod krzakiem leszczyny, na kobiercu z mchów? W objęciach wróżki? Posłuchaj no, młodzieńcze, ja nie mam najmniejszej ochoty…
Urwała, patrząc na jego rumieniec i błyszczące oczy. Na w sumie całkiem niebrzydką twarz. Coś ścisnęło jej żołądek i podbrzusze, a nie był to głód.
Co się ze mną dzieje, pomyślała. Co się ze mną dzieje?
— Nie mitręż! - prawie krzyknęła. - Kulbacz ogiera!
Gdy byli już w siodłach, popatrzyła na niego i zaśmiała się głośno. Spojrzał na nią, a wzrok miał zdumiony i pytający.
— Nic, nic — powiedziała swobodnie. - Tak sobie tylko coś pomyślałam. W drogę, Galahadzie.
Kobierzec z mchów, pomyślała, powstrzymując chichot. Pod krzakiem leszczyny. A ja w roli wróżki. No, no.
— Pani Ciri…
— Słucham?
— Pojedziesz ze mną do Kamelotu?
Wyciągnęła rękę. I on wyciągnął rękę. Złączyli dłonie, jadąc bok w bok.
Do czarta, pomyślała, czemu nie? Założę się o każde pieniądze, że w tym świecie też znajdzie się zajęcie dla wiedźminki.
Bo nie ma takiego świata, w którym nie byłoby zajęcia dla wiedźminki.
— Pani Ciri…
— Nie mówmy o tym teraz. Jedźmy.
Jechali wprost w zachodzące słońce. Za nimi zostawała ciemniejąca dolina. Za nimi było jezioro, jezioro zaczarowane, jezioro niebieskie i gładkie jak oszlifowany szafir. Za nimi zostawały głazy na jeziornym brzegu. Sosny na zboczach.
To było za nimi.
A przed nimi wszystko.