Выбрать главу

Jak miałam dopiero co tę kobiecą przypadłość pierwszy raz w życiu, to myślałam i myślałam, że jak to jest, że ta krew tak długo musi ze mnie wypływać. Że to przecież mogłoby być żywe, a przecież musi co miesiąc umierać. To taka rzeka, która płynie i płynie, ale nie ma w niej rybek, bo to przecież rzeka krwi, która przepływa przez wszystkie kobiety na całym świecie.

Myślałam o tym i myślałam, a jak przedwczoraj się skończyło, to wzięłam i zapomniałam.

Siedzę w ławce, o czymś myślałam. O czym? Zapomniałam. To już trzecia lekcja w tym pięknym dniu, lekcja rysunków. Druga była matematyka. Na matematyce było tak samo jak w poprzedniej szkole, smutno i nudno. Pan jest malutki, całkiem łysy i ciągle mówi: – „Powiedzmy”

Rysujemy jastrzębia. Pani od rysunków przyniosła go z gabinetu zoolo. Jest prawdziwy. Ale nieżywy i wypchany. Rysuję dziób.

Zakrzywiony i ostry. Mieć taki dziób i ciągle go widzieć przed oczami, i nie móc się od niego odwrócić… straszne.

Zerkam, co u Kasi. Ona rysuje jastrzębia w locie. Jest trochę dziwny, ale ładny. Mój jest smutny i zły, a jej po prostu sobie lata.

Kasia jest wspaniała. Na przerwach chodzimy sobie po korytarzach i rozmawiamy. Opowiedziałam jej o bliźniaczkach i o Zenusiu, i o Tadziu. Bardzo chce ich poznać. Ja też bym chciała, żeby oni ją poznali. Dziewczynki będą na pewno zawstydzone, ale potem się przyzwyczają. Bo ja to przyzwyczaiłam się do Kasi od razu. No, może trochę niezupełnie.

Niekiedy Kasia spojrzy na mnie jakoś tak, że wydaje mi się kimś innym, kimś, kogo zupełnie nie znam. Jak gdyby była dorosła i tylko udawała, że jest piętnastoletnią dziewczynką. Ale w ogóle jest cudownie siedzieć z nią w jednej ławce, spacerować korytarzem, rozmawiać z nią i milczeć wspólnie. I pomyśleć…

jeszcze wczoraj rano nie znałyśmy się, a dzisiaj jesteśmy ze sobą i rozmawiamy i śmiejemy się razem.

Tamte dziewczynki, z którymi siedziałam wczoraj, Klaudia, Magda, no i oczywiście Ewa Bogdaj, też chodzą ze sobą i rozmawiają, i śmieją się, ale wydają mi się jakieś takie sztuczne. Szczególnie Ewa. Jest taka śliczna, tak ładnie chodzi i tak ładnie się uśmiecha, ale wszystko to robi tak, jakby występowała w teatrze, jakby pełno ludzi na nią patrzyło. Kiedy przechodzi koło nas ze swoim stadkiem, to mnie aż zimno się robi. Ona mnie nienawidzi, czuję to. Nie wiem, dlaczego tak jest i skąd to wiem, ale wiem.

Czym jej zawiniłam?

Co innego Klaudia. Ona po prostu brzydzi się mną. Nie wiem dlaczego, ale ją rozumiem. Bo na przykład mój ojciec chrzestny…

Bardzo nieładnie pachnie mu z buzi. Gdy mnie całuje na powitanie, to mnie aż słabo się robi od jego oddechu. I chociaż jest bardzo dobry i zawsze daje nam czekoladę, to nie lubię, jak przyjeżdża ze Szczecina. Więc wiem, jak to jest, gdy się człowiek kogoś brzydzi.

Zresztą Klaudią też się trochę brzydzę. Jest ciągle skrzywiona i pociąga nosem. I chociaż jest ładna, to nie jest ładna.

– Skończył już ktoś rysować? – pyta pani od rysunków. A ja właśnie skończyłam. Podnoszę dwa palce, wstaję.

Ja!

– Chodź, pokaż – mówi pani. To ja łap za rysunek i biegnę do niej, nagle fajt, leżę na podłodze i widzę chowającą się nogę grubego Ziębińskiego. W klasie śmiech, wszyscy wstają i patrzą, co tak gruchnęło. A to ja. Wstaję ostatnia, bo z podłogi. Boli mnie łokieć.

– Co się stało? – pyta pani.

– Nic – mówię – potknęłam się.

– Biedactwo – mówi pani pieszczotliwie. Przynoszę jej rysunek. Jest rozdarty, bo gdy upadałam, to trzymałam go obiema rękoma i żadna nie puściła. Pani rozprostowuje go.

– Nic nie szkodzi – mówi. – Bardzo ładny, masz piątkę. Bierze swój ołóweczek i stawia pod rysunkiem piątkę. A ja tymczasem widzę, że do Ziębińskiego podchodzi Kasia. I mówi: – Dlaczego jej podstawiłeś nogę?

– Co cię to obchodzi? – mówi Ziębiński. – A ty co, przezroczysta? Odsuń się, bo mi model zasłaniasz.

Odsuwa Kasię ręką i w tym momencie Kasia uderza go w twarz. Aż plasnęło. Ziębiński podrywa się z ławki, żeby jej oddać, gdy trach! To straszne. Kasia uderzyła go drugi raz. Tym razem pięścią, w sam środek twarzy. W nos.

Ziębiński upada do tyłu, na Kawczaka. Dziewczynka, co siedzi przed nimi, zaczyna przeraźliwie wrzeszczeć.

– Pokrwawił mnie! – krzyczy i wyciera z twarzy krew. A to krew Ziębińskiego, tak daleko mu trysnęła z nosa. Pani od rysunków robi się blada i wybiega z klasy. Ziębiński leży i beczy, z nosa leci mu krew. Kasia pochyla się nad nim, szarpie go za ubranie i krzyczy:

– Dlaczego podstawiłeś jej nogę?!

– Magda mi kazała – mówi niewyraźnie Ziębiński. Kasia puszcza go, odwraca się. Dopiero teraz widzę jej buzię. Gdybym nie wiedziała, że to ona, to bym jej nie poznała. Chcę jej powiedzieć, żeby się uspokoiła, ale jakoś nie mogę się ruszyć. Stoję jak sparaliżowana i mam sucho w ustach.

A Kasia zaciska pięści i podchodzi do Magdy.

– To prawda? – mówi. – Ty mu kazałaś? Magda już nie siedzi w ławce, cofa się do drzwi.

– Wcale nie, on kłamie – mówi i ucieka z klasy. Ziębiński jęczy i prosi, żeby mu ktoś chusteczki pożyczył, ale Kawczak nie ma, a nikt inny nie chce mu dać. Boją się, że im krwią pobrudzi. Chusteczkę wyciąga Kasia. Rzuca Ziębińskiemu. Jest już spokojna, tylko że strasznie poważna. Wraca do ławki, siada i pochyla się nad rysunkiem. Tylko ona jedna w klasie teraz rysuje. Otwierają się drzwi.

Wchodzi pani wychowawczyni i pani od rysunków. Za nimi wsuwa się przestraszona Magda.

– Zaprowadźcie go szybko do higienistki – mówi pani wychowawczyni, widząc, co się dzieje z Ziębińskim. Kawczak i Magda prowadzą go już do drzwi. On płacze i kapie krwią. Wychodzą.

– Kasiu – mówi pani wychowawczyni – czy mogłabyś mi powiedzieć, czemu go uderzyłaś?

Kasia unosi głowę znad rysunku. Wstaje i mówi cicho:

– Po prostu go uderzyłam.

– Ale dlaczego?

– On nogę podstawił Marysi Kawczak – mówi któraś z dziewczynek.

– To nie powód, żeby go tak skatować – mówi pani wychowawczyni. – Marysia mogła się przecież poskarżyć pani Szot.

Kasia przerywa j ej.

– A pani Szot powiedziałaby: oj Ziębiński, Ziębiński, nieładnie, nie rób tego więcej. A tak to już nigdy nikomu nie podstawi nogi. Znam się na takich.

– Mogłaś go skrzywdzić.

– Po to go uderzyłam.

– Więc tak według ciebie wygląda sprawiedliwość? – pyta pani spokojnie, ale widać po niej, że jest zdenerwowana.

– Nawet nie to, że wygląda – odpowiada Kasia. – To jest sprawiedliwość.

– To chyba według prawa dżungli – mówi pani. Kasia kiwa głową.

– Zgadza się.

– Nie jesteśmy w dżungli, jesteśmy w szkole. Kasia śmieje się.

– To tylko kwestia słów. Nawet mądrość można nazwać głupotą, a głupotę mądrością. Podejrzewam, że nikt by tego nie zauważył.

– Nie będziemy rozmawiać w ten sposób – mówi pani.

– O, z pewnością zna pani inne sposoby – mówi Kasia z ironią. – Ludzka inteligencja nie ma przecież końca.

– Bądź tak łaskawa i schowaj swoje dowcipy na inne okazje – mówi pani.

– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. – Już schowałam. Czy w takim razie ma pani do mnie jeszcze jakieś pytania? Bo jeśli nie, to chciałabym skończyć swój rysunek.

– Kasiu! – mówi z oburzeniem pani od rysunków. – Jak ty się odzywasz?!

– Tak się odzywam, jak się odzywam! – mówi Kasia głośno. Bierze swój rysunek, zgniata go w kulkę i rzuca na podłogę. Wrzuca do torby swoje książki i zeszyty i coraz bardziej podnosząc głos mówi:

– A co mnie to wszystko obchodzi. Jaka Kasia, jaka Kasia?! Spierdalajcie ode mnie wszyscy, i to w podskokach! Bierze torbę, mija nas, bo stoimy przy stoliku we trzy: pani Turska, pani Szot i ja, i zatrzymuje się przy jastrzębiu. Wskazuje go palcem.

– Proszę bardzo – mówi – oto wzór. Stoi grzecznie, gdzie go postawią. Problem tylko w tym, że ma ptasi móżdżek i jest wypchany. Obiecuję paniom, że ja nie dam się wypchać. Nikomu. Do widzenia.

Wychodzi trzaskając drzwiami. Panie stoją jak osłupiałe. Ja też. W klasie cicho.

– To przekracza wszelkie granice – mówi pani wychowawczyni. – Będę musiała porozmawiać z jej matką.

– A ja uważam, że to po prostu skandal – mówi nagle Ewa Bogdaj. – Powinno się ją skierować do szkoły specjalnej, bo inaczej ona nas wszystkich pozabija. Co to dla niej!

– Ewka, siadaj – mówi pani wychowawczyni.

– Chętnie, tylko niech mi pani powie, jak to jest, że ona może sobie przychodzić do szkoły kiedy chce i kiedy chce wychodzić! Czy Katarzyna Bogdańska to święta krowa? Ale przecież nie jesteśmy w Indiach. O ile mi wiadomo, ona nie ma nawet obniżonego stopnia ze sprawowania. A przecież sama pani przed chwilą powiedziała, że szkoła to nie dżungla. A mimo to dla nas jest inne prawo, i inne dla niej. A może takie same? Czy w takim razie my także możemy sobie nie przychodzić do szkoły? Pani wychowawczyni macha ręką i wychodzi.

– Jak jest wariatką, to trzeba ją oddać do szpitala dla psychicznych – kończy Ewa. Siada i zaczyna szeptać z Klaudią.

– Wracaj na miejsce – mówi do mnie pani Szot. – I proszę o ciszę. Macie już tylko dziesięć minut na skończenie rysunków.

Biorę swojego jastrzębia i wracam do ławki. Wszystko stało się przeze mnie. Powinnam Kasię wcześniej uspokoić. Jestem tchórz i gapa. Mogłam jej przecież powiedzieć, że wcale mi Ziębiński nogi nie podstawił.

Ale skąd mogłam wiedzieć, że tak się to skończy? Ona była taka spokojna i tak cicho mówiła. A ten Ziębiński, taki gruby i silny. Wcale się go nie bała. Uderzyła i już. Aż trzasnęło. Popłakał się jak mały dzieciak. Ja bym nikogo nie mogła uderzyć, nawet w nerwach. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzyłam, chociaż mnie to nie raz. Takie byłyśmy wesołe, tak fajnie nam się rysowało.