Po co ja się wyrwałam z tym rysunkiem?
Jakbym siedziała i jeszcze rysowała, toby mi Ziębiński nogi nie podstawił i byśmy teraz siedziały z Kasią i wszystko byłoby dobrze. Nie wierzę, że to Magda kazała mu podstawić tę nogę. Po co miałaby mu kazać? Przecież nic jej nie zrobiłam.
Wracam ze szkoły i jeszcze o tym myślę. Wydawało mi się, że Ewa mnie nienawidzi. A to Kasi nienawidzi, a mnie tylko dlatego, że się z Kasią przyjaźnię. Jak ona strasznie o niej mówiła… Jak bardzo trzeba nienawidzieć, żeby o kimś tak mówić.
Przyczepił się do mnie Kawczak. Idzie obok i mówi:
– A może my jesteśmy kuzyni i nic o tym nie wiemy?.
– Może – mówię.
– Niby Kawczaków trochę na świecie jest – mówi Kawczak – ale może akurat…
Zatrzymuję się.
– Jak myślisz – mówię – czy to możliwe, żeby Magda kazała Ziębińskiemu podstawić mi nogę?
– Możliwe jest – odpowiada Kawczak. – On się w niej buja. Ale chyba nie za bardzo, bo zaraz ją wydał.
– Może tylko tak kłamał?
– Ziębiński to raczej nie kłamie – mówi Kawczak z namysłem. – Chociaż czasem lubi i skłamać. Z nim to nigdy nie wiadomo. Niby koleś, ale jak raz na matmie pan zapytał, kto puścił bąka, to zwalił na mnie, a to przecież on puścił. Dobrze mu tak, niezłą fangę dostał od Bogdańskiej, dawno mu już nikt tak nie przywalił.
– Kawczak śmieje się. – I miało się trochę rozrywki. Krwi mu poleciało chyba z pięć litrów.
– Coś ty – mówię. – Pięć litrów to cała krew, jaką ma człowiek. Jakby tyle z niego wyleciało, to już by nie żył.
– Taki gruby i czerwony na pysku jak on, to ma minimum dziesięć litrów. Pół mu jeszcze zostało. Słuchaj, ty naprawdę byłaś w Paryżu?
– Byłam – mówię. – A bo co?
– Bo wiesz, my tu teraz też jesteśmy w Paryżu.
– Jak to?
Kawczak pokazuje na chodnik pod naszymi nogami.
– Tu, gdzie stoimy, ta dzielnica, nazywa się Paryż – mówi. – Na każdej mapie możesz przeczytać. No, to cześć kuzynko, lecę.
I poleciał. Chciałam go jeszcze o coś zapytać, ale zamydlił mi głowę tym Paryżem i zapomniałam. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy. No bo tak: Wczoraj wpadłam na Kawczaka i o mało co nie wybiłam mu zęba. Dzisiaj Kasia rozkrwawiła nos Ziębińskiemu. Oni siedzą w jednej ławce, i my z Kasią w jednej. Ale jak wpadłam na Kawczaka, to jeszcze nie wiedziałam, że będę siedziała z Kasią, jeszcze jej nie znałam. A gdybyśmy dzisiaj razem nie siedziały, toby Ziębiński nie dostał.
Spodobały mi się w klasie dwie dziewczynki. Kasia i Ewa. I okazało się, że tak podobnie się nazywają. Bogdańska i Bogdaj. Dziwne. Jakby wszystko szło parami. No bo przecież Kawczak nazywa się tak samo, jak ja…
Idę i nie wiem, co mam zrobić. Może Kasia nie chce, żebym do niej przyszła? Może ma do mnie pretensję? Może powinnam wziąć wtedy teczkę i wylecieć z klasy za nią? Ale to przecież było niemożliwe. Ja tak nie umiem. Jeszcze nigdy w życiu nie opuściłam dnia nauki. Nawet jak byłam chora, to nic mamusi nie mówiłam i szłam do szkoły. Mogło się walić i palić, a ja szłam. I to nie dlatego, że tak bardzo lubię szkołę. Po prostu: jak trzeba, to trzeba. Tak pięknie zaczął się ten dzień i aż do trzeciej lekcji było tak fajnie. A potem… Kasia sobie poszła i znów byłam cicha i wszystkiego się bałam. Gdy jestem z Kasią, to czuję się tak, jakbym była inną osobą. Starszą, mądrzejszą i wesołą. Bo normalnie to chyba nie jestem wesoła. Nigdy się tak nie śmiałam, jak przy Kasi. Przy niej to umiem nawet rozmawiać z dorosłymi, jak na przykład dzisiaj z panią Trauman od polskiego. A tak, to nawet z mamusią nie za bardzo umiem. A z tatą to prawie w ogóle nie rozmawiam. Boję się dorosłych.
Jaki ten Wałbrzych jest ładny. Szczególnie tutaj, koło rynku.
Niektóre kamieniczki są takie brudne i szare, a jednak śliczne.
Jakby zaczarowane. I uliczki takie wąskie i takie strome. Zimą można z nich zjeżdżać na sankach. Tak się tu czuję, jakbym czytała bajkę.
I tyle tu różnych sklepów. I ludzi tyle, a każdy idzie w swoją stronę, każdy coś innego ma do załatwienia. Jak mróweczki. Bardzo lubię patrzeć na mrowiska. Mogłabym godzinami stać nad mrowiskiem i patrzeć, jak się mrówki uwijają. Tylko, że zaraz włażą na nogi i trzeba uciekać.
Kretowiska też lubię. Lubię myśleć o tych wszystkich korytarzach, które są pod ziemią. Raz znalazłam małego krecika. Taki był milusi. Pogłaskałam go i wsadziłam do norki, żeby mamusia mogła go znaleźć. Tak śmiesznie ruszał łepkiem. Przyszłam na drugi dzień, a on tam dalej leżał, już nieżywy. Mamusia powiedziała, że to przeze mnie zdechł. Bo go głaskałam i tuliłam, przez co jego mamusia bała się do niego później podejść, bo czuła ludzki zapach. Ale ja przecież nie wiedziałam, że tak nie wolno. Tak czasem jest. Można komuś zrobić krzywdę niechcący.
O, już brama Kasi.
A tu drzwi, za którymi stałam wczoraj i tak strasznie się bałam.
Ale byłam głupia. Idę po schodach i mi się przypomina, jak myślałam, że Kasia to Cyganka. A tutaj udawała, że mi chce powróżyć. Staję, wyciągam rękę i wkładam ją w strumyk słońca wpadający przez świetlik. I jeszcze mi się przypomina, jak Kasia powiedziała, że za wróżenie mogę jajeczkiem zapłacić.
Dzwonię do drzwi. Raz i jeszcze raz. Czekam, czekam… nic. Może jej nie ma w domu? Może jest w kawiarni i je lody? A może siedziała przy fontannie, a ja nie patrzyłam? Zadzwonię ostatni raz i pójdę. Dzwonię. Przykładam ucho do drzwi. Cisza. Jakby grała, toby nie usłyszała, że dzwonię.
Dzwonię już naprawdę po raz ostatni. Coś słychać. Otwierają się drzwi. Stoi w nich Kasia.
– Wchodź, szybko – mówi i biegnie z powrotem. To wchodzę, zamykam drzwi i przekręcam zamek. Ojej, nie wytarłam nóg. Ale na dworze było sucho. Kładę teczkę na szafce i wchodzę do pokoju za kotarą.
Jak tu jasno dzisiaj.
Zasłony w oknach porozsuwane, a Kasia stoi przy synte…zatorze i uderza palcami w klawisze, ale nic nie słychać, żadnej muzyki, tylko stukot palców o klawisze. Ach, bo Kasia ma na uszach słuchawki i w nich wszystko słyszy.
Teraz je zdejmuje, wyłącza magnetofon. Obok stoi taki sam.
– Zaraz skończę – mówi do mnie. – Piętnaście minut.
Siada za stołem z gałkami i zakłada na uszy słuchawki. Włącza oba magnetofony, zatrzymuje, cofa kółka ręką. Stoję przy niej i patrzę, co robi. Kółka znów się kręcą.
– Do de – mówi Kasia. – Jeszcze raz. – I znów cofa taśmę, znów się kręcą kółka. Kasia uśmiecha się, kiwa głową. – Okej – mówi. Spogląda na mnie. – Wgrałam na początek flet, a teraz wpadłam na pomysł, żeby go przepuścić w drugim planie na końcu. Racja, ty nic nie wiesz. Czekając na ciebie, nagrałam wszystko na taśmę. Posłuchamy tego razem. Gruby żyje?
– Tak – mówię – nic mu nie jest. Tylko nochal ma spuchnięty.
– Trochę się bałam, że mu go złamałam.
– Nie – mówię – on się macał i mówił, że cały.
– Ktoś coś mówił na mój temat jak wyszłam?
– Nie, tylko Ewa… ale właściwie to nic.
– Ewa? – dziwi się Kasia. – Co mówiła?
– Że ty często nie przychodzisz do szkoły, a wszyscy muszą i czy to ma być sprawiedliwość.
Kasia śmieje się.
– Coś takiego – mówi. – Panna Bogdaj egalitarystką, no, no. A teraz zatkaj uszy, bo będę waliła.
Biegnie do kąta i ściąga z czegoś płachtę czarnego, błyszczącego plastiku. A to jakieś bębny. Wraca do magnetofonu, włącza go, zakłada na uszy słuchawki i leci z powrotem do bębnów.
– Perkusja musi być żywa – mówi głośno do mnie. – Bo z komputera to jak motyl na szpilce w gablocie u zegarmistrza. A teraz cicho! Siedzi chwilę nieruchomo i nagle zaczyna uderzać pałeczkami po bębnach. Stoję i się boję poruszyć, bo przecież Kasia nagrywa to na mikrofon.
Jaka ona jest zdolna. Na wszystkim potrafi grać. Jak szybko uderza tymi pałeczkami. Teraz wolniutko, coraz wolniej. Jeszcze tylko raz łupnęła i skończyła. Leci do magnetofonów, cofa taśmę i słucha w słuchawkach.
– Jak się nudzisz – mówi – to poczytaj sobie Paskala. Pochwaliłaś się pannie Trauman, to teraz czytaj. Gdzieś na biurku leży. Podchodzę do biurka, szukam wśród książek. Jest. To się pisze „Pascal”. „BLAISE PASCAL”. Otwieram i nic nie umiem przeczytać. Spoglądam na Kasię.
– Ale to nie po polsku – mówię. Kasia zsuwa z uszu słuchawki.
– Co mówisz?
– To nie po polsku!
– Przepraszam – mówi – zapomniałam. To poczytaj sobie coś innego.
– A jak mnie pani Trauman zapyta jutro o tego Pascala – mówię. – To o czym to jest?
– Myślisz, że pamiętam? – mówi Kasia i kiwa na mnie. – Pokaż mi to.
Podchodzę, podaję jej książkę. Kasia przewraca kartki.
– O – mówi – na przykład to. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie. I sześćdziesiąt dziewięć bis. Dwie nieskończoności, środek. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie.
Kasia spogląda na mnie.
– Rozumiesz? – pyta. Wzruszam ramionami.
– Nie – mówię.
Ojej mówi Kasia – to jest o tym, że człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Proste?
Wzdycham.
– I tak mam powiedzieć pani Trauman?
– Czymś takim na pewno byś ją załatwiła – śmieje się Kasia. – A do tego jeszcze dodaj, że samemu się żyje i samemu się umiera. Oddaje mi książkę, zakłada słuchawki i zaczyna kręcić gałkami. Wracam do biurka. Człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Samemu się żyje i samemu się umiera.
A to prawda, że jak się czyta za wolno, to nic nie można zrozumieć. Jak się uczyłam czytać w pierwszej klasie, to zanim złożyłam z literek trzeci wyraz, to już zapominałam pierwszego.
Oglądam tę książkę Pascala. Na pierwszej stronie napisane jest: