„PARIS”.
To na pewno po francusku. Biorę inną książkę. Jak popatrzeć z boku, to wszystkie kartki czerwone. Otwieram: białe. Znowu „PARIS”
Samemu się żyje i samemu się umiera. To chyba jak się jest samotnym?
Ten Paryż ciągle mnie prześladuje. Najpierw, wczoraj, powiedziała o nim Ewa Bogdaj. Że na pewno przyjechałam z Paryża. Potem Kawczak mi mówi, że właśnie jesteśmy w Paryżu. Teraz te wszystkie książki z Paryża. O co ja miałam zapytać Kawczaka?…
O, jaka ładna figurka, jaka malutka. Biorę ją i odstawiam zaraz.
Wycieram rękę o sweter. Aż mnie dreszcz przeszedł, jakbym wzięła do ręki czarną pijawkę. Fuj, to diabełek ohydnie wykrzywiony. Fuj, fuj! Kasia coś do mnie chyba mówi.
Odwracam się. Nie, to nie do mnie. Podśpiewuje sobie, pochylona nad stołem z gałkami. Kasia w domu znów sama, tak jak wczoraj. Nie widziałam jeszcze jej mamusi, ani jej tatusia. Ciekawa jestem, jak wyglądają i do kogo Kasia jest bardziej podobna. Bo ja to do mamusi, jak była młodziutka.
– Chodź tu szybko – mówi Kasia. Podchodzę do niej. Kasia przystawia mi do ust mikrofon i mówi: – Potrzebuję twojego śmiechu. Zaśmiej się, tylko głośno.
– Nie wiem – mówię – jeszcze nigdy nie śmiałam się do mikrofonu.
– To spróbuj.
– Jakoś nie chce mi się śmiać.
– Przypomnij sobie coś wesołego.
Coś wesołego… co było wesołego? Raz ojciec chrzestny przywiózł maskę na twarz. To była twarz małpy. Strasznie śmieszna. Założył ją sobie, tam była gumka, zaczął skakać zgarbiony jak małpa, wymachiwał rękami. Wszyscy pękali ze śmiechu. Potem nałożył ją Tadziu i poleciał do ogródka, a myśmy patrzyli z okna. Pani Kamińska akurat zrywała rzodkiewki. Tadzik wychylił się z krzaków i wrzasnął: – huuu! – Pani Kamińska go zobaczyła i w nogi. Potem mówiła, że to cud, że trupem nie padła, jak maszkarę zobaczyła. Nikt jej nie chciał wierzyć, a myśmy nigdy się nie przyznali. To było dawno.
– Już? – pyta Kasia.
No mówię i zaczynam się śmiać, ale jakoś smutno i sztucznie.
– Popatrz na mnie – mówi Kasia. Patrzę, a ona robi niesamowicie śmieszną minkę i jakoś tak śmiesznie kiwa głową. Ja buch w śmiech, Kasia naciska klawisz w magnetofonie i natychmiast przestaje mi się chcieć śmiać. Kasia sepleni cieniutkim głosikiem:
– A telas wystompi psed państfem panna Mania, specjalistka od chichlania.
Wytrzeszcza na mnie oczka. Ja w śmiech śmieję się i śmieję, Kasia nagrywa… nagle rozlega się dzwonek. Kasia spogląda na zegarek.
– To na pewno panna Zenobia – mówi. – Zapomniała kluczy? Dzwonek znów dzwoni. Kasia biegnie otworzyć, słyszę, jak otwiera drzwi. Jakiś znajomy głos:
– Dzień dobry Kasiu, czy zastałam mamusię?
– Przykro mi – odpowiada Kasia. – Mamusia będzie dopiero późnym wieczorem.
– Nie zaprosisz mnie do środka? – pyta ten głos i dopiero teraz go poznaję. To głos pani Turskiej, naszej wychowawczyni.
– Ależ proszę bardzo – mówi Kasia. Słyszę stuk drzwi i głos pani Turskiej: – Może trochę porozmawiamy na spokojnie?
– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. I co to będzie, jak mnie pani tu zobaczy? Każe mi na pewno wyjść, a tak nam było fajnie. Nie wyjdę.
Chowam się za kotarę przy oknie. Słyszę, jak wchodzą do pokoju. Jejku, co ja najlepszego zrobiłam? Zaraz Kasia mnie zawoła i dopiero będzie mi głupio, jak wyjdę zza kotary. Już wiem, udam, że bawiłyśmy się w chowanego. Stoję i prawie nie oddycham.
– Więc to twoje królestwo? – słyszę głos pani. Zaraz potem śmiech Kasi i jej głos:
– Jeżeli już, to raczej małe, zrujnowane księstewko. Napije się pani kawy? A może herbaty?
– A wiesz – mówi pani – kawy to bym się napiła.
– Zaraz będzie – mówi Kasia i słyszę, że wychodzi. Słyszę teraz jak pani chodzi po pokoju.
A jeśli podejdzie do okna?
Słychać jej kaszel. Daleko ode mnie. Spoglądam w dół, czy mi czasem nie wystają nogi spod kotary, ale kotara jest długa, załamuje się na dywanie.
Kasi kroki i cichuteńki brzęk.
– Już, tak szybko? – dziwi się pani.
– Bo z termosu – odpowiada Kasia. – Może być.
– Oczywiście – mówi pani, Żeby tylko Kasia się domyśliła i mnie nie szukała. Zerkam w bok. W szybie widzę odbicie pani Turskiej i Kasi. Niewyraźnie, bo za szybą widok na domy i okna.
Widzę, jak Kasia stawia tacę z filiżankami na stoliczku przy kanapie. – Proszę – mówi słodko. Pani siada, Kasia też. Podsuwa pani cukiernicę, pani słodzi i miesza łyżeczką. Odsuwa cukiernicę w stronę Kasi.
– Dziękuję, nie słodzę – mówi Kasia. Pani podnosi filiżankę do ust, wypija łyczek. Patrzę… po dachu tamtego domu chodzi kominiarz. A ja nie mam na sobie ani jednego guzika, bo pod swetrem elastyczna bluzka, a spódniczka na haftkę.
– Bardzo u ciebie przyjemnie – mówi pani.
– Dziękuję – mówi Kasia. I głośno wzdycha. Pani też wzdycha. Zaczynają się śmiać obie.
– Poważne rozmowy mają to do siebie, że najtrudniej zacząć – mówi Kasia.
– To może zacznę od tego, Kasiu – mówi pani – że bardzo cię lubię. I jeśli powiem ci coś przykrego, to tylko dla twojego dobra.
– I ja panią bardzo lubię – mówi Kasia. – Jest pani taką sympatyczną, zrównoważoną, elegancką kobietą. A ja, jak pani widzi, jestem tylko małą, niezrównoważoną, potarganą dziewczynką, która bardzo żałuje, że tak narozrabiała. Kładę symboliczną rękę na symbolicznym sercu i bardzo przepraszam. Pani śmieje się.
– Ślicznie to ujęłaś.
A Kasia: – Zawsze sobie obiecuję, że nie będę się wtrącać do rzeczywistości, i zawsze o tym zapominam.
– Tak, wiem, że to trudne – mówi pani. – Też mam niekiedy taki sam kłopot. Chciałoby się wszystko powiedzieć, ale cóż, jest się dorosłym i żyje się między ludźmi.
– Obiecuję pani, że będę trenować – mówi Kasia. – Będę chodziła z butelką wody. Jakby coś, to łyczek i potrzymać w ustach, dopóki pali w języczek.
Znów się śmieją. Jak one ładnie ze sobą rozmawiają. Nasza pani wychowawczyni jest jednak bardzo fajna.
– Bo widzisz, Kasieńko, bardzo się o ciebie martwię – mówi pani. – Pamiętam, jak kiedyś byłaś takim wesołym dzieckiem…
– O, tak – przerywa jej Kasia. – Byłam szczęśliwa i wesoła jak dziewczynki w ZSRR.
– Nie kpij, Kasiu. Gdy szłam do was na lekcję, to zawsze cieszyłam się, że zobaczę twoją wesolutką buzię.
– Cóż – mówi Kasia – podobno przechodzę okres dojrzewania. Taki okres, w którym do dziecinnej łepetynki zlatują zewsząd różne dziwne pytania, a na większość z nich jakoś nigdzie nie widać odpowiedzi.
– To prawda – mówi pani. – Ale obiecuję ci, wiem to z własnego doświadczenia, że przyjdzie czas, w którym na te wszystkie pytania znajdziesz odpowiedzi.
– Nie byłabym tego taka pewna – odpowiada Kasia.
– Trzeba po prostu żyć i cieszyć się tym, co każdy dzień przynosi – mówi pani.
– Ja się cieszę, ale na swój sposób.
– Och, wiem – mówi pani. – Interesuje cię muzyka, masz talent. Bardzo ci zazdroszczę, to cudowne mieć talent. To wielki dar.
– Powiedziałabym raczej, że to straszne mieć talent.
– Nie rozumiem. Dlaczego?
– Nie lubię tego słowa, jest powierzchowne, ale niech będzie, że to się nazywa talent – mówi Kasia. – Czy pani wie, co to jest? To żywa rana, którą ciągle trzeba rozdrapywać i rozdrapywać.
– Po co rozdrapywać? – dziwi się pani.
– Bo się zagoi.
– No wiesz, ja się na tym nie znam, ja uczę biologii. Ale na mój skromny rozum, to gdybym miała talent, byłabym bardzo, ale to bardzo szczęśliwa. Móc robić coś, co potrafi tak niewielu…
– Ma pani całkowitą rację – mówi Kasia jakimś takim dziwnym tonem.
– To ogromna przyjemność być po stronie mniejszości.
– No widzisz.
– Bo ja jestem jeszcze bardzo dziecinna i robię z igły widły – mówi Kasia, śmiejąc się. – To obrzydliwe chwalić się własnym cierpieniem. Brzydzę się sobą.
– Nie mów tak. Jesteś wspaniałą, mądrą dziewczynką, przerastasz inteligencją swoich rówieśników. Będziesz kiedyś sławna, jestem tego pewna. Tylko musisz zrozumieć, kochanie, że na wszystko musi przyjść czas. Teraz chodzisz do szkoły podstawowej, przed tobą jeszcze liceum i studia. Przez kilka lat jakoś będziesz musiała pogodzić szkołę i swoje zainteresowania pozaszkolne. I tak wiele ci wybaczamy. Obliczyłam, że na sto dziewięćdziesiąt dwa dni od początku roku opuściłaś osiemdziesiąt siedem, a więc prawie połowę. I tylko raz przyniosłaś zaświadczenie lekarskie.
– Bo to byłoby śmieszne – mówi Kasia. – Przecież pani wie, gdzie pracuje moja mama. A ja znam wszystkich jej kolegów i wszystkie jej koleżanki.
– Rozumiem twoje intencje, Kasiu, ale masz te dni nie usprawiedliwione. Powinnam ci obniżyć stopień ze sprawowania. Na każdej radzie walczę o ciebie z panem dyrektorem.
– Czy ja źle się uczę? Czy choć raz dostałam dwóję?
– Co to ma do rzeczy? Zrozum, my mamy swoją statystykę. Nie mówiąc 0 tym, że dajesz innym uczniom zły przykład.
– Wiem, już mi kiedyś pani o tym mówiła.
– Widzisz – mówi pani. – Obiecaj mi, Kasiu, że do końca roku, to przecież jeszcze tylko dwa miesiące, będziesz do szkoły przychodzić codziennie.
– Mogę pani obiecać – mówi Kasia. – Ale proszę, niech się pani mną nie przejmuje. Mogę sobie mieć tę trójkę ze sprawowania.
– Uwierz mi, Kasiu, że z trójką ze sprawowania możesz mieć poważne kłopoty z dostaniem się do liceum. Nigdzie nie lubią kratkowiczów. Wiem, co mówię.
– Wcale nie muszą mnie lubić. Nie idę do żadnego liceum. Mama już obiecała, że nie będzie mi zawracać głowy szkołą. Podstawówka jest obowiązkowa, w porządku, skończę ją, bo nie lubię milicjantów. Ale na tym koniec mojej edukacji.
– Nie żartuj, Kasiu – mówi pani.
– Mówię całkiem serio.
– Co ty zrobisz w życiu bez matury?
– Niech się matura zastanawia, co zrobi beze mnie – odpowiada Kasia.