Żeby szybciej! Niech już sobie wyjdą! Zaraz zacznę kaszleć i wszystko się wyda.
– Przepraszam bardzo – mówi Kasia.
– Nic nie szkodzi – mówi pani i całuje Kasię w policzek. – Najważniejsze, żebyś codziennie przychodziła do szkoły i utemperowała troszeczkę swój języczek. Obiecujesz?
– Obiecuję – odpowiada Kasia. Wychodzą z pokoju, słyszę trzask drzwi wejściowych. I dziwne, wcale nie chce mi się kaszleć. Do pokoju wraca Kasia.
– Minka, gdzie jesteś? – pyta głośno. Wysuwam się zza kotary. Jakoś mi głupio, że podsłuchiwałam, ale Kasia uśmiecha się do mnie. Macha ręką przed swoją buzią.
– Otwórz okno – mówi. – Co za ohydne perfumy. Ten babsztyl wylał na siebie chyba całą cysternę. Już wiem, to śmierdzi szkołą. Otwieram okno.
– Włączyłaś magnetofon? – pyta Kasia.
– Ja? – dziwię się. – Nie…
Kasia załamuje ręce. I woła ze śmiechem:
– Wiesz, co się stało? Cała ta idiotyczna rozmowa została nagrana! Świetnie, chętnie tego jeszcze raz posłucham.
Cofa taśmę i wciska klawisz.
– To czemu nie rzucisz tego w cholerę! – rozlega się w głośnikach głos Kasi. I pani głos: – Dobrze, niech ci będzie. Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem? Kasia wyłącza magnetofon i mówi:
– Może znalazłaby je za drugim, albo za trzecim. Jestem totalna kretynka. Jak można namawiać krowę do latania, jeśli ona umie tylko żuć trawę z pyskiem przy ziemi. Chodź do kuchni, zjemy coś, bo chyba zaraz umrę z głodu. Panna Zenobia dała dzisiaj straszną plamę.
– Kto to jest panna Zenobia?
– To nasza luksusowa kucharka na przychodne. Naprawdę nie mam pojęcia, co się mogło z nią stać. Może pod samochód wpadła biedna starowinka?
Kasia uśmiecha się kpiąco. A ja mówię:
– Mogę cię złapać za guzik?
– Proszę – odpowiada Kasia. – A dlaczego?
Łapię ją za guzik i pokazuję drugą ręką za okno. Tam, na dachu domu naprzeciwko chodzi sobie już dwóch kominiarzy. Siedzimy w kuchni przy stole i jemy kanapki. Ja z szynką, a Kasia z żółtym serem, bo nie lubi szynki. Jak można nie lubić szyneczki? I jeszcze do tego z pomidorkami i ogóreczkami. I pijemy sok pomarańczowy z puszki.
– Zauważyłam u siebie ciekawą rzecz – mówi Kasia. – Gdy rozmawiam z kimś głupim, natychmiast staję się głupsza nawet od niego. Widocznie zrobiłam jakąś minę, bo Kasia spogląda na mnie i mówi:
– Ty nie jesteś głupia. Jeszcze nie zdążyłaś stać się głupia. Miałam na myśli tę biedną idiotkę, co nie umie sobie poradzić z własnym życiem, a wtrąca się do cudzego.
Zawija rękaw bluzki, palcem wskazuje na przegub.
– Spójrz dziecię na tę rozległą, krwawą bliznę – mówi głośno, z przesadą. – Oto pamiątka po mej nieszczęsnej miłości. Ach, gdyby nie Antoni, już dawno zgniłyby w grobie me tłuste zwłoki! Kasia wybucha śmiechem. Ja nic nie mówię. Ona poważnieje.
– Dałaś jej się nabrać na to podcinanie żył?
– Przecież mogła naprawdę – mówię cicho.
– No i co z tego? Byłam raz u mamy na pogotowiu. W ciągu nocy trzy takie przywieźli. To się nazywa szantaż uczuciowy. Jak mnie rzucisz, to się zabiję. Miał facet szczęście, że ją rzucił. Mieć przez całe życie na karku taką niedorżniętą gęś… Ohyda. Oczywiście według ciebie jestem skończona świnia?
– Wcale nie jesteś – mówię całkiem cicho.
– Nie masz się co nad nią litować – mówi Kasia. – Zobaczysz, ona mnie znienawidzi. Już w tej chwili zaczyna mnie nienawidzieć.
– Przecież była taka dobra jak żeście się żegnały.
– Bo jeszcze nie doszło do jej łepetyny, że dała się wpuścić w kanał. I to komu? Jakiejś przemądrzałej smarkuli. Mogę sobie teraz przychodzić do szkoły codziennie i jeszcze po lekcjach klasę przez godzinę zamiatać, kwiatki podlewać i wycierać językiem tablicę, a przekonasz się, że i tak będę miała tróję ze sprawowania. Już się pani Turska o to postara. Nie wierzysz?
Milczę.
– Pokażę ci świadectwo, to się przekonasz – mówi Kasia. Patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym coś odpowiedziała. Co mam odpowiedzieć? Spuszczam oczy. Nagle Kasia odsuwa się z krzesłem od stołu. Wstaje. Wyrzuca kanapkę do zlewu i podchodzi do okna. Stoi tam, odwrócona do mnie plecami.
– Kasiu – mówię cicho. Ona potrząsa głową.
Gówno – mówi. – Jedno wielkie, ohydne gówno. W dodatku sama się nim pomazałam, bo chciałam wierzyć, że tak nie jest, że może być inaczej. Więc to jest świat? Ta śmierdząca sadzawka? Pluje na szybę, odwraca się, patrzy na mnie.
– Myślałam, że chociaż ty jesteś inna – mówi głośno – a ty jesteś taka sama, jak oni! Nie podobam ci się, to idź sobie stąd! Wynoś się, nikogo nie potrzebuję. Odkładam kanapkę na talerz.
– Nie musisz tak od razu – mówi ona – skończ jeść najpierw. Siedzę przy stole z pochyloną głową, a łzy mi kap, kap, na talerz. Przecież nie powiedziałam nic złego. Czuję, że Kasia mnie obejmuje.
– Moja malutka, przebacz mi. Jestem podła. Naprawdę, nie chciałam… Proszę, przebacz mi.
Chcę jej powiedzieć, że to nic, że się nie gniewam, że jest kochana, ale nie mogę, bo płaczę.
– Minko, nie płacz, mam tylko ciebie na świecie – prosi Kasia i całuje mnie po mokrej buzi. Z nosa mi leci, a ona się nie brzydzi i mnie całuje. – Przebaczysz mi? – szepcze.
– Tak – mówię. Patrzę, ona też ma w oczach łzy.
– Moja najdroższa, moja słodziutka siostrzyczka – szepcze Kasia. Jak pięknie pachną jej włosy. Jeszcze ładniej niż łąka, gdy leży na niej skoszone siano i świeci słoneczko. I tak mi słodko. Och, jak słodko jest płakać w objęciach ukochanej osoby.
– Nie płacz, błagam.
Odchodzi ode mnie, bierze nóż ze stołu.
– Jak nie przestaniesz – mówi – to sobie zaraz tym nożem język obetnę. – Palcami lewej ręki łapie się za język, przystawia nóż. Ocieram szybko łzy.
– Już nie płaczę – mówię. Kasia puszcza swój język i mówi:
– Masz szczęście. Musiałabyś jeść kanapkę z moim językiem. A może ty lubisz kanapki z ludzkim mięsem?
Śmieję się.
– To się nazywa szantaż uczuciowy – mówię.
Kasia też się śmieje. Odkłada nóż, siada naprzeciwko.
– Ale z nas beksy – mówi. – Wczoraj płakałyśmy, dzisiaj też płaczemy. Jak tak dalej będzie, to najdalej za tydzień… Najnowsze wiadomości! – woła, przykładając do ust zwinięte w trąbkę dłonie. – Dwie beksy utopione w morzu łez!
– Ale śmiałyśmy się jeszcze więcej – mówię. – I wczoraj i dzisiaj. – I jutro, i pojutrze – mówi Kasia. – Rzeczywiście. Albo się śmiejemy, albo płaczemy. Wiesz, to fantastyczne, że tak z nami jest. Bo w ogóle to ja mam taką filozofię, według której gdy człowiek płacze, albo się śmieje, to wtedy łączy się z czymś… Z czymś, co… Ach, nie będę ci zawracać głowy moją filozofią.
– Powiedz.
– Może innym razem – mówi Kasia. – Minka… Co?
– Mam do ciebie wielką prośbę.
– Jaką?
– Przysięgnij, że nigdy mnie nie znienawidzisz.
– Przysięgam – mówię. Kasia robi się poważna.
– Przysięgasz na wszystko? – pyta.
– Na wszystko.
– A wiesz, co mieści się w słowie „wszystko”?
– Pewno, że wiem – mówię. – Mieści się w nim wszystko.
– Ale to bardzo abstrakcyjne słowo – mówi Kasia. – Lepiej przysięgnij się na czyjeś życie, na życie kogoś, kogo najbardziej ze wszystkich na świecie kochasz.
Wiem, że nigdy jej nie znienawidzę. Podnoszę rękę i czując, jak wali mi serce, mówię:
– Przysięgam na życie Zenusia.
– To ten twój braciszek, co jeszcze jest malutki i leży w wózeczku? – pyta Kasia.
– Tak, to on.
– Dziękuję – mówi Kasia cicho – nigdy ci tego nie zapomnę. Podnosi dłonie do twarzy, zasłania oczy, siedzi w milczeniu długą, długą chwilę. Nieruchoma. W całym domu cisza. Tylko coś gdzieś daleko cichutko tyka. Kasia odsuwa ręce od twarzy, patrzy na mnie. Jej oczy błyszczą tak cudnie, jak gwiazdki.
– Nie mam prawa przyjąć tej przysięgi za darmo – mówi. Jest bardzo, bardzo poważna. – Więc w zamian siostrzyczko, uratuję cię.
– Od czego? – pytam.
– Od królestwa ubogich, od nieba dla niewinnych – mówi uroczyście.
– Obiecuję ci, pójdziesz prosto do piekła.
Budzę się, patrzę… Nade mną baldachim. Leżę na łóżku w pokoju Kasi… Przy mnie siedzi Kasia. Przykłada mi do głowy mokry ręcznik.
– Co się stało? – pytam.
– Och, Minko, tak się martwiłam.
– Co się stało?
– Nie wiem – mówi. – Siedziałyśmy w kuchni, jadłyśmy. Nagle upadłaś na podłogę, zemdlałaś. Wzięłam cię na ręce i przyniosłam tutaj. Właśnie miałam dzwonić do mamy, żeby przyjechała karetką pogotowia.
Chcę usiąść, Kasia przytrzymuje mnie za ramiona.
– Nie, nie – mówi – poleż sobie jeszcze. Jesteś bardzo blada. Często ci się to zdarza? Takie omdlenia?
– Nigdy nie zemdlałam – mówię.
– Musisz koniecznie poleżeć. Posiedzę przy tobie.
To leżę, a Kasia siedzi na brzegu łóżka, patrzy na mnie i jest smutna. Przymykam oczy. Tyle kłopotu jej narobiłam. Dobrze chociaż, że nie zdążyła zadzwonić do swojej mamy. Leżę sobie i nagle, ni stąd ni zowąd, przypomina mi się, jak kiedyś uratowałam od śmierci całą moją rodzinę. Było to tak:
Miałam sen. Śniło mi się, że jestem w poczekalni, w kinie. Wszyscy czekają, aż zaczną wpuszczać do sali, ale jeszcze nie wpuszczają. Pełno ludzi, stoimy… nagle otwierają się drzwi i z dworu wlatuje straszny potwór. Wszyscy w krzyk, a potwór kłap zębami, łapie za głowę jakiegoś pana, chrup go, chrup, i wypada z poczekalni. I znów stoimy i czekamy. Otwierają się inne drzwi. Znów wpada potwór, a ślepia ma wbite prosto we mnie. Cofam się, on cap jakąś panią, głowa chrup mu w paszczy i potwór znika. I znów nic, znów stoimy i czekamy, aż nas wpuszczą do sali. Wszyscy się śmieją, gadają i jedzą cukierki, bo już zapomnieli, tylko ja pamiętam, bo już wiem, że On po mnie tu ciągle wpada, że to mnie chce zeżreć i jeśli jeszcze nie zeżarł, to przez pomyłkę.